Twarz jego zmieniła się, zmęczenie minęło. Nagle poczułem do niego falę sympatii. Istoty ludzkie nie są może niczym więcej od robotów, ale w końcu’ to nasi bracia.
Położyłem mu rękę na ramieniu i przekazałem trochę swej energii. Miło było patrzeć, jak szybko się zmienił, obserwować jak siła i optymizm prostowały mu plecy, jak wygładzały się bruzdy na jego twarzy. Zapytałem:
— Proszę mi powiedzieć, co działo się po naszym odlocie?
Okazało się, że sytuacja była poważna. W przerażającym tempie i z bezwzględnym okrucieństwem, Gwambe zajął Jordanię, Syrię, Turcję i Bułgarię. W razie oporu — mordował ludzi tysiącami. Stworzony przez afrykańskich i europejskich naukowców dla celów badawczych w fizyce jądrowej akumulator promieni kosmicznych użyty został jako broń w połączeniu z geronizowolframowym reflektorem. Od tego momentu wszelki opór ustał. Godzinę przed naszym lądowaniem poddały się Włochy, udzielając Gwambe zgody na przejście przez ich terytorium. Armie niemieckie skoncentrowane zostały wzdłuż granic Styrii i Jugosławii, ale do głównego starcia tej wojny jeszcze nie doszło. Niemcy grozili użyciem bomby wodorowej, jeśli Gwambe zastosuje swój akumulator promieni kosmicznych, tak że wielce prawdopodobne było, iż nastąpi teraz długa, przewlekła wojna konwencjonalna. Czternaście potężnych rakiet przebiło się przez osłonę amerykańskich sił powietrznych, a jedna z nich stała się przyczyną pożaru, który trawił Los Angeles przez cały poprzedni tydzień. Amerykanom trudno było kontratakować za pomocą rakiet, gdyż wojska Gwambe rozproszone były na bardzo rozległych obszarach. Tego dnia jednak prezydent oświadczył, że w przyszłości, ilekroć afrykańska rakieta przedostanie się na ich obszar, zniszczone zostanie w zamian jedno miasto afrykańskie.
Dla wszystkich jednak było jasne, że jest to wojna, w której nikt nie zwycięży. Wszelki odwet był tylko następnym krokiem do wzajemnego wyniszczania się. Według powszechnej opinii, Gwambe był morderczym maniakiem, stanowiącym równie wielkie zagrożenie dla swych własnych ludzi, co i dla reszty świata.
Dziwne było, iż jak dotąd nikt nie uświadomił sobie, że Hazard był tak samo szalony i niebezpieczny. Podczas owych dwóch tygodni, kiedy Gwambe podbijał kraje śródziemnomorskie, przeprowadzono mobilizację w Austrii i w Niemczech. Niemieckie rakiety poważnie zniszczyły Cape Town, Bulawayo i Livingstone, lecz jak dotąd nie wypowiedziano oficjalnie Afryce wojny. Kiedy rozeszły się pogłoski, że Hazard przemieszcza wyrzutnie rakiet wodorowych do Austrii, zarówno premier Rosji, jak i prezydent Ameryki apelował do niego, by nie stosował broni atomowej. Odpowiedź Hazarda była wymijająca. Powszechnie jednak panowało przekonanie, że będzie działał rozsądnie. My jednak sądziliśmy inaczej. Podobnie prezydent Melville, ale on słusznie zachował to dla siebie.
Polecieliśmy rakietą do Waszyngtonu. Jeszcze przed północą jedliśmy kolację w towarzystwie prezydenta. On także był wyczerpany i chory, lecz w ciągu pół godziny przebywania z nami odzyskał siły. Obsługa Białego Domu dokonała wspaniałego wyczynu, improwizując dla wszystkich pięćdziesięciu osób świetny posiłek w wielkiej sali jadalnej. Niemal w pierwszych słowach prezydent zapytał mnie:
— Nie pojmuję, jak może pan wyglądać na tak beztroskiego?
— Ponieważ sądzę, że możemy tę wojnę przerwać.
Wiedziałem, że to właśnie chce usłyszeć. Nie dodałem, że nagle to czy gatunek ludzki wyniszczy sam siebie, czy też nie, stało się dla mnie mało ważne. Powrót pomiędzy te nędzne, kłótliwe i ograniczone istoty był irytujący.
Zapytał, jakie mamy propozycje co do sposobu zakończenia wojny.
— Po pierwsze, panie prezydencie, chcemy, aby ogłosił pan w centralnym programie telewizyjnym, że za sześć godzin pojawi się pan przed kamerami z oświadczeniem dotyczącym całego świata.
— Czy może mi pan zdradzić, co to będzie?
— Jeszcze nie wiem. Sądzę jednak, że dotyczyć ono będzie Księżyca.
Kwadrans po północy, wszyscy znaleźliśmy się na trawniku Białego Domu. Niebo zaciągnięte było chmurami; siąpił zimny, drobny deszcz. Nie miało to dla nas, oczywiście, żadnego znaczenia. Każdy z nas dokładnie wiedział, gdzie usytuowany jest Księżyc. Czuliśmy jego przyciąganie zza chmur.
Nie byliśmy zmęczeni. Wszystkich nas niezmiernie ożywił powrót na Ziemię. Instynktownie czuliśmy, że zapobieżenie tej wojnie nie będzie trudne. Zupełnie inną sprawą było, czy uda się pokonać pasożyty czy też nie.
Doświadczenie zdobyte w Kosmosie dobrze nam posłużyło. Mając pod nogami Ziemię, równoległe połączenie umysłów wydawało się nam najprostszą rzeczą pod słońcem. Tym razem nie było potrzeby, abyśmy z Reichem i Fleishmanem pełnili rolę kontrolną; najgorsze, co mogło się teraz wydarzyć, to zniszczenie Białego Domu.
Połączenie umysłów napełniło nas tak ożywczą radością, takim poczuciem mocy, jakiego dotąd nie zaznałem. Pojąłem teraz głębsze, prawdziwsze znaczenia: „Jesteśmy wzajemnie swoimi członkami”. Jawił mi się obraz całej ludzkości pozostającej w kontakcie telepatycznym — zdolnej do połączenia wszystkich swych sił. Człowiek jako „istota ludzka” przestałby istnieć, a perspektywy jego potęgi byłyby nieskończone.
Nasza wola zlała się w jeden strumień, na podobieństwo światła reflektora, i skierowała ku Księżycowi. Na tym etapie nie czyniliśmy żadnego wysiłku, aby zwiększyć moc poprzez wibracje.
Kontakt uzyskany z Księżycem zaskoczył nas. Zupełnie jakbyśmy nagle znaleźli się w najbardziej hałaśliwym tłumie świata, jaki można sobie wyobrazić. Zakłócające wibracje płynące z Księżyca przekazywane były bezpośrednio poprzez rozciągającą się pomiędzy nami linię mocy. W rzeczywistości nie był to hałas słyszalny; ale na kilka sekund — pod wpływem wzbierającej fali zakłóceń psychicznych, która nas zalała — umysły nasze potraciły ze sobą kontakt. Później znów połączyliśmy się, przeciwstawiając się jej. Strumień woli sięgnął Księżyca, wyczuł jego kształt, tak jak dłoń czuje owoc pomarańczy. Przez chwilę, czekając, łagodnie zaciskaliśmy ucisk woli wokół satelity. Następnie, pod przewodnictwem Reicha i moim, zaczęliśmy generować czystą energię kinetyczną.
Wydawało się, że odległość Księżyca nie ma żadnego znaczenia. Wnioskowałem z tego, że ćwierć miliona mil to było dla nas tyle, co rzut kamieniem. Sprawdziliśmy to w ciągu następnych dwudziestu minut. Ważne było, aby działać powoli tak, by nie tracić sił. Ten gigant, glob o wadze pięciu tysięcy bilionów ton, kołysał się łagodnie na nici, jaką stanowiło przyciąganie Ziemi, niezdolny do zerwania jej. W pewnym sensie, z tego właśnie powodu, był on jakby pozbawiony wagi — cały jego ciężar wywoływany był przez Ziemię.
Teraz wolno, bardzo wolno wywieraliśmy delikatny nacisk na powierzchnię Księżyca; nacisk, który miał spowodować jego obrót. Na początku nie było żadnej reakcji. Wzmogliśmy siłę, szukając większego oparcia w Ziemi (większość z nas uznała pozycję siedzącą za wygodniejszą, mimo wilgoci). Nadal żadnej reakcji. Dzierżyliśmy go delikatnie, zupełnie nie zmęczeni, pozwalając falom siły wzbierać w sposób naturalny. Po kwadransie wiedzieliśmy już, że zwyciężyliśmy. Księżyc poruszył się, choć bardzo, bardzo wolno. Byliśmy jak dzieci wprawiające w ruch gigantyczną karuzelę. Kiedy już przezwyciężyliśmy początkową inercję, nie było żadnych ograniczeń prędkości, którą mogliśmy mu nadać poprzez łagodne wzmaganie nacisku.
Lecz karuzela ta nie wirowała w kierunku równoległym do Ziemi. Sprawiliśmy, że wirowała pod kątem prostym do linii wyznaczonej przez jego własny ruch wokół Ziemi — to znaczy w kierunku z północy na południe.
Północno-południowy obwód Księżyca wynosi około sześciu tysięcy mil. Kontynuowaliśmy przykładanie sił dopóty, dopóki punkt, w którym ją przykładaliśmy, nie nabrał prędkości trzech tysięcy mil na godzinę. Zabrało nam to niewiele ponad pięć minut, licząc od momentu przezwyciężenia inercji masy spoczynkowej. Oznaczało to, że Księżyc będzie się obracał wzdłuż własnej osi raz na dwie godziny, z taką prędkością zatem, która doskonale miała służyć naszemu celowi.