Niezwykłe rozmiary statku zaskoczyły go. Budowano go w olbrzymim kraterze powstałym po upadku meteorytu w 1980 roku. Konstrukcja otoczona była największą tajemnicą. Krater osłonięto nieprzepuszczalną barierą siłową. Pod tą barierą rakieta z Durango wyglądała jak potężny pocisk. Największą jego płaską powierzchnię stanowiła tylna część, na której zamontowano żagle. Miało to wszystko dwa tysiące stóp wysokości.
Do Durango dotarliśmy pięć godzin po telefonie prezydenta. Wszystko przesiąknięte było zapachem celulozowej farby i wszystko wokół pokrywała rozpylona farba. Ludzie również byli czarni od stóp do głów. Ale — co najważniejsze — czarny był też każdy cal powierzchni statku.
Była prawie północ. Poleciliśmy generałowi Gatesowi, dowódcy bazy, by odesłał wszystkich ludzi do domów i wycofał barierę siłową. Dostał polecenie spełniania wszystkich naszych żądań bez stawiania dodatkowych pytań i trzeba przyznać, że współpracował z nami znakomicie. Nigdy jednak nie widziałem człowieka tak całkowicie zdezorientowanego.
Pokazał nam mechanizm sterujący żaglami fotonowymi. Nie pomalowano ich na czarno, były koloru jasnosrebrzystego, a kształtem przypominały skrzydła motyla.
Muszę przyznać, że czuliśmy się wszyscy dość absurdalnie, stojąc w ogromnym, srebrzystym hallu. Panowało tu lodowate zimno, unosił się zapach farby. Zainstalowano już urządzenia sterownicze, ale prawie nic poza tym. Wnętrze statku wymagało jeszcze roku pracy. Sześć stałych siedzeń umieszczono przy urządzeniach sterowniczych. Pozostali musieli siedzieć na składanych stołkach, specjalnie dla nich przygotowanych.
Kiedy jednak rozpoczęliśmy manewr oderwania się od powierzchni Ziemi, poczucie absurdu zniknęło. Nie mieliśmy żadnych trudności — kadłub był wyjątkowo lekki. Mógłby go właściwie unieść jeden człowiek. Zadanie zastąpienia brakującego napędu statku powierzyliśmy zespołowi dziesięciu osób pod kierunkiem Ebnera, Ja sam zasiadłem przy sterze. Jedyną osobą nie należącą do naszego zespołu był kapitan Haydon Reynolds z Amerykańskich Sił Powietrznych — nawigator. Z pewnością dziwił się, co tu właściwie robi, jako że na statku bez silnika nie potrzeba przecież nawigatora.
Unieśliśmy się w powietrze dwadzieścia minut po północy, osiągnęliśmy wysokość dziesięciu tysięcy stóp i skierowaliśmy się na wschód. Reynolds był przez pierwszy kwadrans tak oniemiały ze zdziwienia, że trudno było wyciągnąć od niego jakiekolwiek informacje. Później doszedł do siebie i od tej chwili lot przebiegał bez najmniejszych zakłóceń.
Amerykański system obronny został poinformowany, że przekroczymy granice obszaru wczesnego ostrzegania o wpół do pierwszej, tak więc nie mieliśmy żadnych kłopotów. Za kwadrans pierwsza nasza telewizja nadała ostrzeżenie, że z kierunku Księżyca wszedł w atmosferę ziemską ogromny obiekt. Było to zgodne z planem, jaki pozostawiliśmy prezydentowi.
Nad Atlantykiem przyspieszyliśmy do prędkości tysiąca mil na godzinę. W rezultacie temperatura wewnątrz statku podniosła się, co znacznie obniżyło komfort naszej podróży. Ale przecież walczyliśmy z czasem. Kiedy wyruszaliśmy z Durango, w Mariborze było już wpół do ósmej rano. Musieliśmy pokonać pięć tysięcy mil — i ważne było, aby zrobić to przed zapadnięciem zmroku. Zanim znaleźliśmy się nad Europą, wznieśliśmy się na wysokość dwudziestu pięciu tysięcy stóp. Wiedzieliśmy, że system wczesnego wykrywania nad Anglią i Francją został już w tym czasie zaalarmowany i konieczna będzie nieustająca czujność.
Pierwszą rakietę wystrzelono w naszym kierunku gdzieś z okolic Bordeaux. Dziesięciu z nas, pod kierunkiem Reicha, utrzymywało barierę siłową wokół statku, co doprowadziło do eksplozji rakiety w odległości dwóch mil od statku. Niestety, Reich zapomniał o zneutralizowaniu fali uderzeniowej i w efekcie zaczęło nami rzucać, jak korkiem po morzu podczas sztormu. Na kilka sekund utraciliśmy kontrolę nad statkiem, później udało mi się zablokować falę i znowu ruszyliśmy bez przeszkód dalej. Po tym wypadku Reich dbał o to, by kierować siłę eksplozji w kierunku przeciwnym od nas.
Na ekranie monitora wyraźnie było widać, że nasz lot obserwowano. Wybuchy kierowanych w nas pocisków nie pozostawiały wątpliwości, iż uznano nas za przybyszów z Księżyca, dysponujących śmiercionośną bronią.
O godzinie pierwszej czasu europejskiego znaleźliśmy się dokładnie nad polem bitwy w Maribor. Obniżyliśmy wysokość lotu do kilku tysięcy stóp. Ponieważ poruszaliśmy się bezgłośnie, dobrze słyszeliśmy dochodzące z dołu odgłosy odległej strzelaniny.
Dobrze, że wybraliśmy statek o takich rozmiarach. Pole bitwy było ogromne — rozciągało się na dziesięć mil. Nie było tam większych skoncentrowanych oddziałów — jedynie małe grupy ludzi obsługujących przenośne działa i wyrzutnie rakietowe. Dzięki naszym rozmiarom byliśmy wyraźnie widoczni dla obydwu stron, mimo że cały obszar zasnuwała gruba warstwa dymu.
Teraz rozpoczęła się główna faza operacji — i to faza, której powodzenia nie mogliśmy zagwarantować.
Mogliśmy z łatwością zniszczyć wszelkie życie w obrębie stu mil kwadratowych i w ten sposób całkowicie zakończyć wszelkie walki, ale żaden z nas nie zdecydowałby się na to. Czuliśmy głęboką pogardę dla tych wzajemnie mordujących się ludzi, lecz nie dawało to nam prawa, by ich pozbawić życia.
Przede wszystkim musieliśmy unieruchomić samobieżne wyrzutnie rakietowe. W ciągu dziesięciu minut od naszego ukazania się wystrzelona została w naszym kierunku ogromna ilość rakiet. Likwidowaliśmy je, a następnie grupa Reicha zniszczyła wszystkie wyrzutnie, po prostu miażdżąc je. Na polu bitwy pozostało jeszcze jednak około tysiąca dział i wyrzutni — musieliśmy mieć pewność, że żadna z nich nam nie zagrozi. Chcieliśmy móc skoncentrować się w pełni na najważniejszej części naszego zadania. Prawie godzinę zajęło nam lokalizowanie po omacku, w dymie, kolejnych dział i wyrzutni — i niszczenie ich.
Nasze pojawienie się wywołało panikę. Kiedy jednak okazało się, że nie zastosowaliśmy śmiercionośnego promieniowania, panika opadła. Nasze działania zmierzające do unieruchomienia dział, niezbyt rzucały się w oczy, zauważyli je jedynie ci, którzy byli bezpośrednio w ich pobliżu. Tak więc po chwili wzbudzaliśmy raczej zdziwienie niż lęk. Nasze mentalne „czujniki” były tego świadome i sami nastrój ten aktywnie wzmagaliśmy.
Było to dziwne uczucie. Siedzieliśmy tam wszyscy w całkowitym milczeniu. Jednym słyszalnym odgłosem był szum wiatru. Strzelanina w dole ucichła. Wiedzieliśmy, że jesteśmy obserwowani przez milion mężczyzn zgrupowanych w dwóch armiach. Uświadamiałem sobie nawet obecność pasożytów w wielu z nich, gdyż reakcją „zombich” była obojętność i chłód, odmiennie od reakcji innych ludzi.
Wtedy Fleishman dotknął guzika kontrolującego żagle fotonowe — zaczęły się one wolno otwierać. Musiało to robić wrażenie: te ogromne, srebrzyste skrzydła, które najpierw wysunęły się z tyłu statku, a następnie powoli rozwijały się, aż osiągnęły rozmiary czterokrotnie większe od statku. Całkowita ich powierzchnia wynosiła osiem mil kwadratowych. Wyglądaliśmy teraz jak gigantyczny owad o ciemnym tułowiu i błyszczących, niemal przezroczystych skrzydłach.
Trzeba zrozumieć, że pozostawaliśmy w bliskim kontakcie z naszą „widownią”, tak bliskim i intymnym, jaki nawiązuje się pomiędzy aktorem i widzami w teatrze. Zarejestrowaliśmy u nich reakcję zdumienia, w którym zawierał się tylko element lęku.