— Dwie mile — powtórzyłem. — Przecież jest to głębokość, sięgająca poniżej stóp wzgórza. Myślę… że taka głębokość lokalizuje obiekt w skałach archeozoicznych.
— To zależy. Myślę jednak, że masz rację.
— Poza tym, jeśli głębokość położenia obiektu została ustalona prawidłowo, to również, najprawdopodobniej, prawidłowy jest także pomiar wielkości obiektu: około siedemdziesięciu stóp; brzmi to zupełnie nieprawdopodobnie. Nawet bloki wielkiej piramidy nie mają takich rozmiarów.
Na te moje wywody Reich odparł dobrotliwie:
— Drogi przyjacielu, całkowicie podzielam twój pogląd w tej kwestii. Jest to po prostu niemożliwe. Ale sprawdziłem cal po calu wszystkie obwody sondy i doprawdy nie wiem, gdzie mogłoby powstać uszkodzenie.
— Jest tylko jeden sposób, aby to sprawdzić: wypłać pod ziemię „kreta”.
— To właśnie chciałem ci zasugerować. Lecz jeśli rzeczywiście obiekt leży dwie mile pod powierzchnią, to kret w niczym nie pomoże.
— Dlaczego?
— Po pierwsze, ponieważ nie jest przystosowany do przebijania się przez skały, tylko przez ziemię i glinę. A najprawdopodobniej w trakcie zbliżania się do obiektu, który zlokalizowała sonda, trafi na skały. Po drugie, jeśli nawet nie natrafi na tej głębokości na skały, to i tak ciśnienie wewnątrz ziemi zniszczy go; to tak, jakby znajdował się dwie mile pod powierzchnią morza. Ciśnienie wyniosłoby wówczas tysiąc funtów na cal kwadratowy. A i temperatura wzrasta o sto stopni na każdą milę głębokości. Mogłoby więc być za gorąco jak na naszego kreta, będącego urządzeniem naszpikowanym elektroniką.
Ogrom problemu przerażał mnie. Jeśli Reich miał rację, to nie było żadnej nadziei, aby kiedykolwiek wydobyć ten obiekt — obiekt, który najprawdopodobniej stanowił część muru miasta lub świątyni. Pomimo naszej współczesnej, tak skutecznej techniki, nie byliśmy w stanie zdobyć urządzeń pracujących w tak wysokich temperaturach, pod tak wysokim ciśnieniem i zdolnym wynieść z głębokości dwóch mil równie wielkie bloki.
Powróciliśmy z Reichem do sondy. Jeśli wyniki, które podawała, były poprawne — a Reich zdawał się tak sądzić — to pojawiał się przed archeologią problem niezwykły. Jak, do diabła, mogły się owe obiekty tak głęboko zapaść? Być może w trakcie jakiejś erupcji cały ten obszar obniżył się. Spadł w otchłań pod nim się znajdującą. Zatem — pewnie pusta przestrzeń wypełniona była wodą lub mułem… Ale… muł, sięgający dwóch mil w głąb? Jak wiele tysięcy lat potrzeba byłoby na to? Obydwaj czuliśmy, że tracimy rozsądek. Kusiło nas, by pospieszyć do telefonu i skonsultować się z kolegami, ale powstrzymywał nas przed tym krokiem strach, że popełniliśmy jakiś niewyobrażalny błąd.
O piątej kret gotów był do pracy, jego nos skierowany był prosto ku dołowi. Reich z odległości obsługiwał urządzenie sterownicze i podobny do pocisku, nos kreta zaczął się obracać. Zaczął drążyć ziemię, która po chwili utworzyła niewielkie, miałkie usypisko. Przez kilka chwil usypisko drżało. Później kret zniknął bez śladu.
Podszedłem do ekranu radaru. Na samej górze poruszał się niewielki biały punkcik. Obserwowaliśmy jak posuwał się ku dołowi wolno — bardzo wolno, wolniej niż ruch wskazówki minutowej zegarka. Obok ekranu radaru inny monitor, podobny do telewizora, pokazywał tylko faliste linie przypominające dym. Chwilami linie te stawały się cieńsze w niektórych miejscach lub znikały w ogóle; działo się tak wtedy, gdy kret trafiał na skałę. Gdyby napotkał jakikolwiek obiekt o grubości większej niż dziesięć stóp, wyłączyłby się automatycznie, a elektroniczny laser zbadałby jego powierzchnię.
Godzinę później biała plamka przesunęła się do połowy ekranu — kret znajdował się na głębokości mili. Poruszał się teraz jeszcze wolniej. Reich podszedł do sondy i włączył ją. Jej urządzenia zarejestrowały kreta — także na głębokości mili. Pod nim, bardziej ku dołowi ekranu, widać było ogromny blok skalny. Wskazania sondy były dokładne.
Teraz wszyscy czekaliśmy w napięciu. Robotnicy stali w grupie z oczami wbitymi w ekran. Reich wyłączył sondę; wysyłana przez nią wiązka promieni mogła uszkodzić aparaturę kreta. Ryzykowaliśmy utratą bardzo cennej części naszego naukowego wyposażenia, ale nie widzieliśmy innego wyjścia. Sprawdziliśmy raz, a potem jeszcze raz, prawidłowość funkcjonowania sondy. Za każdym razem wskazywała ona, że potężne bloki miały mniej lub bardziej regularne kształty i spoczywały obok siebie. Niemożliwe, by były to naturalne skały.
Zniszczenie kreta nie musiało być czymś nieuchronnym. Jego wzmocniony pancerz mógł wytrzymać temperaturę do dwóch tysięcy stopni. Konstruktorzy zakładali nawet, że może on być eksploatowany w terenie, gdzie występują wulkaniczne lawy. Siła pancerza była ogromna, twórcy gwarantowali wytrzymałość na ciśnienie dwóch i pół tony na cal kwadratowy. Gdyby jednak dotarł do skalnych bloków znajdujących się na głębokości dwóch mil, będzie musiał wytrzymać ciśnienie dwukrotnie — lub prawie dwukrotnie — większe. Poza tym znajdujące się wewnątrz urządzenie nadawcze mogło nie wytrzymać takiej temperatury, na jaką kret będzie narażony. Dodatkowo zawsze istniało prawdopodobieństwo uwolnienia się kreta spod naszej kontroli lub uszkodzenia odbiornika.
Około wpół do dziewiątej, gdy zapadała już noc, kret przesunął się o dalszą połowę odległości, jaka dzieliła go od bloków. Były już tylko pół mili pod nim. Poleciliśmy robotnikom iść do domu, ale wielu z nich zostało. Kucharz przygotował nam posiłek z puszki; najwidoczniej zupełnie nie miał chęci na robienie czegoś bardziej pracochłonnego. Kiedy zapadła noc, siedzieliśmy w ciemności, nasłuchując cichego szumu urządzeń pomiarowych i wpatrując się w cudowny, biały punkt. Chwilami byłem już przekonany, że się zatrzymał. Reich, który miał lepszy wzrok, przekonywał mnie, że tak nie jest. O wpół do jedenastej odeszli z obozu ostatni robotnicy. Okryłem się stertą koców, gdyż zerwał się zimny wiatr. Reich palił jednego papierosa za drugim; nawet ja sięgnąłem po dwa. Nagle szum ustał. Reich zerwał się na równe nogi.
— Dotarł — powiedział.
— Jesteś pewien? — zauważyłem, że powiedziałem to skrzekliwym głosem.
— Całkowicie. Pozycja jest prawidłowa. Jest teraz bezpośrednio nad obiektem.
— I co teraz, co dalej?
— Uruchomimy skaner.
Włączył urządzenie. Utkwiliśmy wzrok w ekranie telewizyjnym; był czysty, co wskazywało, że skaner odbierał obraz masywnego i twardego obiektu. Reich nastroił urządzenie kontrolne. Znowu pojawiły się faliste linie, ale tym razem cieńsze i prostsze. Reich wyregulował urządzenie tak, by zbliżyć je do siebie: cała powierzchnia ekranu zasnuła się jednolitym wzorem czarnych i białych linii, jak para spodni w wąskie paski. Na tle owych linii bardzo wyraźnie rysowała się pewna liczba czarnych szram, swego rodzaju nacięć na skale. Napięcie kilku minionych godzin było tak wielkie, że byłem w stanie patrzeć na to bez większych emocji. Nie miałem wątpliwości, co to jest. Widziałem je już wiele razy przedtem — na bazaltowych statuetkach. Patrzyłem na symbole przedstawiające imię Abhotha Ciemnego.
Nie pozostało nic więcej do zrobienia. Sfotografowaliśmy obraz znajdujący się na ekranie, a następnie udaliśmy się do namiotu Reicha, by skontaktować się drogą radiową z Dargą przebywającym w Izmirze. Reich rozmawiał z nim pięć minut. Wyjaśnił całą sytuację, przeprosił za ryzyko, na jakie naraziliśmy kreta — będącego własnością rządu tureckiego — i powiedział, że definitywnie rozpoznaliśmy skalne bloki, które należą do kultury Wielkich Dawnych, o której wspomina napis na jednej z figurek.