Выбрать главу

— Chwileczkę, dziewczęta. Ten chłopiec zaraz sobie pójdzie, ale chcę mu jeszcze coś pokazać.

Tym czymś była fotografia wykonana — jak mi się zdawało — za pomocą jakiejś specjalnej techniki, która pozbawiała zdjęcie wszystkich kolorów z wyjątkiem spłowiałego, przesyconego żółcią brązu. Była nieduża i, sądząc z wyglądu, bardzo stara. Przedstawiała dziewczynę w wieku około dwudziestu pięciu lat, szczupłą i (o ile mogłem stwierdzić) dość wysoką, z dzieckiem na ręku, stojącą na wyłożonej kamiennymi płytami ścieżce obok krępego młodego mężczyzny. Ścieżka biegła wzdłuż niezwykłego domu — parterowego, bardzo długiego, zbudowanego z drewna, z mnóstwem werand i ganków rozmieszczonych w równych odstępach, tak że można było odnieść wrażenie, iż to nie jeden duży dom, lecz kilkanaście małych, stykających się bocznymi ścianami. Wspominam o tym szczególe, na który wówczas ledwo zwróciłem uwagę, ponieważ od chwili uwolnienia z więzienia poświęciłem mnóstwo czasu na poszukiwanie jakichkolwiek pozostałości tego budynku. Gdy po raz pierwszy pokazano mi fotografię, moją uwagę przykuły twarze dziewczyny i dziecka. Ta druga była prawie niewidoczna, ponieważ dziecko szczelnie owinięto w białe koce, dziewczyna natomiast miała wyraziste rysy i uśmiechała się szeroko z wdziękiem stanowiącym rzadko spotykane połączenie beztroski, marzycielstwa i przebiegłości. W pierwszej chwili pomyślałem, że to Cyganka, ale miała zbyt jasną cerę. Ponieważ wszyscy jesteśmy potomkami stosunkowo nielicznej grupki kolonistów, tworzymy dość jednolitą populację, mnie jednak udało się zdobyć nieco wiedzy na temat ras zamieszkujących Ziemię, więc po krótkim zastanowieniu nabrałem graniczącego z pewnością przekonania, że w żyłach dziewczyny płynie celtycka krew.

— Walia — powiedziałem. — Albo Szkocja. Albo Irlandia.

— Co takiego? — zdziwiła się ciotka, a jedna z dziewcząt zachichotała. Siedziały z założonymi długimi nogami, które wyglądały jak smukłe, wypolerowane drzewca sztandarów.

— Nieważne.

Zmierzyła mnie przenikliwym spojrzeniem, a następnie powiedziała:

— Masz rację. Poślę po ciebie, żebyśmy o tym porozmawiali, kiedy oboje będziemy mieli więcej czasu. Teraz służąca odprowadzi cię do pokoju.

Nic nie pamiętam z długiej powrotnej wędrówki do sypialni, którą odbyłem w towarzystwie służącej, ani nawet tego, w jaki sposób tłumaczyłem się przed panem Millionem, nie ulega jednak najmniejszej wątpliwości, że przejrzał moje wymówki albo też dowiedział się prawdy od służby, ciotka bowiem nigdy już nie wezwała mnie do siebie, choć przez wiele tygodni oczekiwałem jakiegoś sygnału.

Tej nocy (tak mi się przynajmniej wydaje) śniłem o aborygenach z Sainte Anne, tańczących w odświętnych strojach z kępek świeżej trawy, potrząsających wiklinowymi tarczami i włóczniami o nefrytowych ostrzach, aż wreszcie odniosłem wrażenie, że tańczę wraz z nimi, lecz okazało się, że to tylko potrząsa mną kamerdyner ojca, który, jak prawie co noc, przyszedł, by zaprowadzić mnie do biblioteki.

Właśnie wtedy — a tym razem jestem całkowicie pewien, że stało się to właśnie tej nocy, kiedy przyśnili mi się aborygeni — uległ zmianie taki sam już od czterech albo pięciu lat schemat naszych spotkań, choć ja zacząłem już podejrzewać, że nikt ani nic nie zdoła go zmienić. Po krótkiej wstępnej rozmowie, której zadanie polegało zapewne na tym, by mnie odprężyć (nigdy tak się nie stało), poproszono mnie, bym podwinął rękaw i położył się na starej kozetce w kącie pokoju. Następnie ojciec kazał mi patrzeć w ścianę, czyli na półki uginające się pod ciężarem sfatygowanych zeszytów i notesów. Poczułem ukłucie w ramię, ale unieruchomiono mi głowę, nie mogłem więc ani usiąść, ani nawet sprawdzić, co się dzieje. Chwilę potem igła została usunięta i usłyszałem, że mam leżeć spokojnie.

Po niezmiernie długim (takie w każdym razie odniosłem wrażenie) oczekiwaniu — ojciec parę razy unosił mi powiekę i badał puls — jakiś głos dobiegający z odległego krańca pomieszczenia zaczął opowiadać długą i zawiłą historię. Ojciec pilnie notował, a od czasu do czasu zadawał pytania, na które nie czułem się zobowiązany odpowiadać, ponieważ ów głos czynił to za mnie.

Wbrew moim oczekiwaniom działanie narkotyku zaaplikowanego przez ojca nie słabło z upływem czasu, lecz wręcz przeciwnie, zdawało się coraz bardziej oddalać mnie od rzeczywistości i tego stanu umysłu, w jakim najłatwiej jest o zachowanie jasności i niezależności myśli. Popękane skórzane obicie kozetki, na której leżałem, zmieniło się najpierw w pokład okrętu, a potem w skrzydło gołębicy lecącej wysoko nad ziemią, mnie zaś nic już nie obchodziło, czy snujący opowieść głos należy do mnie, czy do ojca. Chwilami stawał się bardziej piskliwy, niekiedy mocno się obniżał, nie dziwiło mnie to jednak, ponieważ odnosiłem wrażenie, że wypycham powietrze z piersi znacznie większej niż moja, a jego głos, który byłem w stanie zlokalizować dzięki szelestowi odwracanych kartek, przypominał wysokie, świdrujące w uszach krzyki dzieci dokazujących na ulicy, które często słyszałem latem, wystawiając głowę przez okienka u podstawy kopuły w gmachu biblioteki.

* * *

Tamtej nocy nastąpiła kolejna zmiana w moim życiu. Narkotyki — z pewnością więcej niż jeden; choć zazwyczaj działały na mnie w sposób, który już opisałem, to niekiedy nie byłem w stanie spokojnie leżeć na kozetce, tylko biegałem nerwowo od ściany do ściany, mówiąc bez chwili przerwy, lub też zapadałem w czasem dający wytchnienie, a czasem koszmarny sen — wyraźnie wpłynęły na stan mojego zdrowia. Rankiem często budziłem się z okropnym bólem głowy, który za nic nie chciał ustąpić, nawiedzały mnie też ataki nadzwyczajnej nerwowości i stany lękowe. Najbardziej niepokojące było jednak to, że z pamięci ginęły mi całe fragmenty dnia, w związku z czym zdarzało się, że późnym popołudniem nie byłem w stanie przypomnieć sobie niczego, co działo się między obecną chwilą a moją nocną wizytą w bibliotece ojca. David i ja nadal pobieraliśmy lekcje, tyle że w pewnym sensie zamieniłem się rolami z panem Millionem; teraz to ja wyznaczałem termin i temat zajęć, to ja przepytywałem Davida i pana Milliona. Dość często jednak szli tylko we dwóch do biblioteki albo do parku, ja zaś czytałem w łóżku — zdarzało się, że aż do chwili kiedy przychodził po mnie kamerdyner ojca.

Powinienem nadmienić, iż mniej więcej w tym samym czasie zmianie uległ także przebieg spotkań mego ojca z Davidem, ale ponieważ były one dość rzadkie, a w miarę jak studniowe lato ustępowało miejsca jesieni, ta zaś z kolei długiej zimie, stawały się coraz rzadsze, mój brat zaś wykazywał znacznie większą odporność na działanie narkotyków — środki te odcisnęły na nim znacznie słabsze piętno.

Jeśli w ogóle była taka chwila, o której można by powiedzieć, że zakończyła moje dzieciństwo, to nastąpiła ona właśnie podczas tamtej zimy. W związku z pogorszonym stanem zdrowia musiałem zrezygnować z dziecięcych zabaw na świeżym powietrzu, tym większą uwagę poświęcając eksperymentom oraz sekcjom zwłok dokonywanym na rozmaitych drobnych zwierzątkach, dostarczanych przez pana Milliona w nieskończonej procesji rozdziawionych pyszczków i wybałuszonych szklistych oczu. Oprócz tego, jak już wspomniałem, wiele godzin spędzałem na lekturach albo po prostu leżałem na wznak z rękami za głową i usiłowałem sobie przypomnieć, o czym opowiadałem ojcu. Ani David, ani ja nie zdołaliśmy stworzyć żadnej choćby w miarę spójnej teorii dotyczącej natury pytań, które nam zadawał, jednak w mojej pamięci po dziś dzień utkwiły sceny i zdarzenia, w których z całą pewnością nie brałem udziału; domyślam się, że to wizualizacje sugestii szeptanych mi do ucha w czasie, kiedy miotałem się między odmiennymi stanami świadomości.