Выбрать главу

Odparłem zgodnie z prawdą, że miło mi to słyszeć.

— Widziałeś moje laboratorium? To za tym dużym lustrem.

Nie widziałem, chociaż zdawałem sobie sprawę z istnienia tego miejsca, przez służbę zwanego niekiedy „przychodnią”, gdzie przyrządzał lekarstwa, co miesiąc badał zatrudnione dziewczęta, od czasu do czasu zaś szykował kurację dla „przyjaciół” klientów, ludzi na tyle nierozważnych, że (w przeciwieństwie do tych klientów, osób rozsądnych) nie ograniczyli się do zaspokajania swych cielesnych potrzeb w prowadzonym przez niego przybytku. Powiedziałem, że z przyjemnością bym obejrzał laboratorium, a on uśmiechnął się na to.

— Odeszliśmy od tematu. Nauka jest bardzo ważna, ale wkrótce przekonasz się, tak jak ja się przekonałem, że wchłania znacznie więcej pieniędzy, niż wytwarza. Będziesz potrzebował rozmaitych przyrządów, książek i mnóstwa innych rzeczy, nie wspominając już o konieczności zapewnienia sobie dachu nad głową. Na szczęście interesy idą całkiem nieźle i choć zamierzam żyć jeszcze długo, w znacznej mierze właśnie dzięki osiągnięciom nauki, to ty jesteś moim spadkobiercą i kiedyś wszystko po mnie odziedziczysz…

(A więc byłem starszy od Davida!)

— …przejść kolejno każdy etap. Wierz mi, żadnego nie można zlekceważyć.

Byłem tak zdumiony, a zarazem uradowany swoim odkryciem, że przestałem go na chwilę słuchać. Na wszelki wypadek skinąłem głową.

— W porządku. Zaczniesz od otwierania frontowych drzwi. Do tej pory robiła to jedna ze służących i przez miesiąc albo dwa będzie ci jeszcze pomagać, zadanie nie jest bowiem aż tak proste, jak by mogło ci się wydawać. Powiem panu Millionowi, żeby przygotował co trzeba.

Podziękowałem mu, on zaś otworzył drzwi, co oznaczało, że rozmowa dobiegła końca. Wyszedłem, nie mogąc uwierzyć, że to ten sam człowiek, który niemal codziennie przed świtem karmił się moim życiem.

* * *

Wtedy nie skojarzyłem nagłej zmiany mego statusu z wydarzeniami w parku, teraz jednak nie ulega dla mnie wątpliwości, że pan Million, który (całkiem dosłownie) ma oczy dokoła głowy, doniósł memu ojcu, iż osiągnąłem wiek, w którym nieświadomie zaczyna się przenosić na osoby spoza rodziny uczucia do tej pory kierowane wyłącznie do rodziców.

Tak czy inaczej, jeszcze tego samego wieczoru objąłem nowe obowiązki, stając się kimś, kogo pan Million nazwał „witaczem”, David natomiast (wyjaśnił mi, że wyraz ten pochodzi od słowa „portal”) portierem. Tym samym realizowałem w praktyce to, co symbolicznie wyrażała postać trójgłowego psa w naszym ogrodzie. Dziewczyna, która przede mną sprawowała tę funkcję — nazywała się Nerissa, często się uśmiechała i została wyznaczona na to stanowisko, bo była jedną z najładniejszych podopiecznych ojca, a zarazem wyróżniała się słusznym wzrostem, znaczną siłą i barami szerszymi od barów niejednego mężczyzny — zgodnie z obietnicą ojca służyła mi pomocą. Nie musieliśmy się nadmiernie przemęczać, ponieważ wszyscy klienci byli ludźmi zamożnymi, o wysokiej pozycji społecznej, a więc niezbyt skorymi do bójek lub awantur, chyba że w jakichś zupełnie nadzwyczajnych okolicznościach albo pod wpływem substancji odurzających. Większość z nich odwiedzała nas dziesiątki, niektórzy nawet setki razy. Wszyscy posługiwali się pseudonimami, których używali wyłącznie w naszym domu (Nerissa podawała mi je sotto voce, kiedy klienci zbliżali się ścieżką), a kiedy przekroczyli próg, odbieraliśmy wierzchnie okrycia i kierowaliśmy ich (jeśli trzeba było, prowadziliśmy) do właściwych pomieszczeń. Nerissa udawała, że ma za złe podszczypywanie (potrafiła tak się żachnąć, że klienci co mizerniejszej postury mało nie spadali ze schodów), zaraz potem wybuchała śmiechem, pozwalała szczypać się dalej, odbierała napiwek, po czym, jeśli akurat nie mieliśmy nic do roboty, opowiadała mi, jak to była „wzywana na górę” na specjalne żądanie jakiegoś wielbiciela dużych kobiet i ile wtedy dostawała za jedną noc. Śmiałem się razem z nią i odmawiałem brania napiwków, dając wyraźnie do zrozumienia, iż nie należę do personelu. Wielu klientów domyślało się tego bez mojej pomocy; często powtarzano mi, że jestem zadziwiająco podobny do ojca.

Wkrótce po tym jak podjąłem pracę recepcjonisty — chyba na trzeci albo czwarty dzień — zjawił się niezwykły gość. Wieczór był jeszcze młody, lecz ze względu na grubą warstwę chmur zmierzch zapadł wyjątkowo szybko; już co najmniej od godziny świeciły latarnie w ogrodzie, a przejeżdżające ulicą powozy można było co prawda usłyszeć, ale nie zobaczyć. Zapukał do drzwi; otworzyłem i zapytałem, tak jak każdego nieznajomego, czego sobie życzy.

— Chciałbym rozmawiać z doktorem Aubreyem Veilem.

Chyba zrobiłem niezbyt mądrą minę, ponieważ zaraz potem zapytał:

— Czy to Saltimbanque Street 666?

Adres się zgadzał, nazwisko zaś, które wymienił, zabrzmiało dziwnie znajomo, choć w pierwszej chwili nie skojarzyłem sobie, kiedy i w jakich okolicznościach je poprzednio słyszałem. Doszedłem do wniosku, że któryś z klientów wskazał nasz dom jako adresse d'accommodation, a ponieważ przybysz najwyraźniej nie trafił tu przypadkowo, ja zaś nie uważałem za rozsądne prowadzić z nim dyskusji przy otwartych drzwiach, mimo iż częściowo zasłaniały nas drzewa w ogrodzie, zaprosiłem go do środka, po czym kazałem Nerissie zaparzyć nam kawy, przy której moglibyśmy spokojnie porozmawiać w niedużej zacisznej poczekalni tuż obok głównego hallu. Pomieszczenie to było rzadko używane, więc służące nie przykładały się zbytnio do sprzątania, o czym świadczyła pokaźna warstwa kurzu na sprzętach i podłodze. Zanotowałem sobie w pamięci, żeby powiedzieć o tym ciotce, i wtedy spłynęło na mnie olśnienie: wiedziałem już, kiedy po raz pierwszy usłyszałem nazwisko doktora Veila: to właśnie ciotka, podczas naszej pierwszej rozmowy, nawiązała do jego teorii, według której mielibyśmy być tubylcami z Sainte Anne, którzy wymordowali ziemskich kolonistów i upodobnili się do nich do tego stopnia, że zupełnie zapomnieli o swojej przeszłości.

Nieznajomy usiadł w obszernym fotelu o bogato zdobionych nogach i mocno już zetlałym obiciu. Miał brodę, bardzo czarną i nieco obfitszą niż nakazywała aktualna moda, był młody, choć oczywiście znacznie starszy ode mnie i chyba nawet byłby przystojny, gdyby nie to, że jego twarz — a przynajmniej jej widoczne fragmenty — była tak biała, że aż niemal szpetna. Jego ciemne ubranie wydawało się nienaturalnie ciężkie. Przypomniałem sobie słowa jednego z gości, który opowiadał o tym, że poprzedniego dnia w zatoce wodował gwiazdolot z Sainte Anne, i zapytałem brodacza, czy był na jego pokładzie. Zdziwił się, a następnie roześmiał.

— Widzę, że jesteś dowcipny, a mieszkając pod jednym dachem z doktorem Veilem, zapewne dobrze znasz jego teorię. Nie, nie przyleciałem z Sainte Anne. Jestem z Ziemi. Nazywam się Marsch.

Wręczył mi wizytówkę. Musiałem dwa razy przeczytać jej treść, zanim w pełni dotarło do mnie znaczenie wszystkich skrótów poprzedzających nazwisko. Mój gość był uczonym, doktorem filozofii i antropologii, z Ziemi.

— Wcale nie starałem się być dowcipny — odparłem. — Naprawdę myślałem, że jest pan z Sainte Anne. Tutaj wszyscy jesteśmy do siebie trochę podobni, z wyjątkiem Cyganów i przestępców, a pan zupełnie mi nie pasuje do tego schematu.