Выбрать главу

Przypomniałam sobie ćwiczenia silnej woli, mające uodpornić mnie na wszelkie niewygody. Bzdury! Gdyby mój instruktor mniej czasu spędzał na medytacjach w pozycji kwiatu lotosu i choć raz wybrał się do Kenii, być może jego lekcje mogłyby się na coś przydać. Przestałam zawracać sobie tym głowę, a skupiłam się na następującym problemie: w jaki sposób najszybciej wydostać się z owej sauny?

W hotelowym hallu panował przyjemny chłód i — co równie ważne — było tam w pełni zautomatyzowane biuro podróży. Ucieszona tym faktem weszłam do pierwszej pustej kabiny i usiadłam przed terminalem. Natychmiast pojawiła się panienka z personelu.

— Czym mogę służyć?

Odrzekłam, że poradzę sobie sama. Klawiatura tego typu nie była mi obca — zwyczajny kensington 400. Dziewczyna upierała się jednak.

— Z przyjemnością pani pomogę. Przecież po to tu jestem.

Wyglądała na jakieś szesnaście lat. Miała słodką buzię, miły głos i coś takiego, co kazało wierzyć, że naprawdę sprawiłoby jej przyjemność, gdyby okazała się przydatna.

Jeżeli ktoś chce posłużyć się cudzymi kartami kredytowymi, wówczas rzeczą, której chyba najmniej pragnie, jest czyjaś pomoc. Takie przynajmniej było moje zdanie. Dlatego wsunęłam jej do ręki średniej wielkości napiwek, mówiąc, iż naprawdę dam sobie radę sama, ale zawołam ją, jeśli będę miała jakieś kłopoty. Zapewniła mnie, że wcale nie muszę jej wołać i że może tu poczekać. W końcu jednak dała za wygraną i odeszła.

Adolfa Belsena wsadziłam w pociąg do Kairu, gdzie przesiadł się na SBS*[SBS — ang: Semibalistic Ship — statek semibalistyczny] relacji Kair — Hong-Kong. Na miejscu miał zarezerwowany pokój w hotelu „Peninsula”; wszystko dzięki uprzejmości Diners Club.

Albert Beaumont wybrał się z moją pomocą na wakacje. Liniami Safari Jets odleciał do Timbuktu, gdzie posługując się kartą kredytową American Express zapłacił za pobyt w luksusowym pensjonacie „Shangri-La” nad brzegiem Morza Saharyjskiego.

Artur Bookman poleciał do Buenos Aires. Podróż opłacił ze swego konta w Banku Hong-Kong.

Archibald Buchanan postanowił odwiedzić swój rodzinny Edynburg. Ponieważ całą drogę miał odbyć pociągiem z jedną tylko przesiadką w Kopenhadze, powinien znaleźć się na miejscu w ciągu dwóch godzin.

Wszystkie te dane — bez dat i numerów rezerwacji — wprowadziłam do komputera podróżnego, ale tylko do pamięci operacyjnej.

Zadowolona z siebie opuściłam kabinę. W recepcji zapytałam, czy podziemnym przejściem zauważonym w hallu dotrę do restauracji „U Grubego”? Panienka z ładnymi dołkami w policzkach powiedziała mi, gdzie mam skręcić. Zeszłam po schodach, lecz zamiast udać się na lunch, złapałam pierwszy pociąg do Mombasy. Za bilet zapłaciłam znowu gotówką.

Mombasa jest oddalona od Nairobi zaledwie o czterysta pięćdziesiąt kilometrów — pół godziny drogi — ale leży na poziomie morza. Fakt ów sprawia, że klimat stolicy Kenii w porównaniu z klimatem panującym w Mombasie wydaje się wręcz arktyczny. Wyniosłam się stamtąd tak szybko, jak tylko mogłam. Dwadzieścia siedem godzin później byłam już w prowincji Illinois należącej do Imperium Chicago. Można powiedzieć, że to długo, jak na przebycie łuku o długości niewiele ponad trzynaście tysięcy kilometrów. Owszem, ale ja nie podróżowałam wzdłuż tego łuku. Nie używałam też kart kredytowych, nawet tych „pożyczonych”. Unikając przejść granicznych i punktów kontroli imigracyjnej, pojechałam najpierw do Wolnego Stanu Alaska. Tam przespałam się siedem godzin; nie spałam przecież prawie dwie doby, odkąd opuściłam kosmiczne miasto Ell-Pięć.

W jaki sposób? Tajemnica zawodowa. Być może już nigdy nie będę musiała korzystać z tej drogi, ale ludzie z mojej branży będą jej potrzebowali jeszcze nie raz. Szef mawia, że każdy wolny człowiek ma moralny obowiązek walczyć. Nie można przyglądać się, jak rządy terroryzują swoje narody przy pomocy komputerów, Publicznych Oczu i stu innych rodzajów elektronicznych szpiegów. Dlatego musimy utrzymywać w ruchu podziemne linie kolejowe i wprowadzać do sieci komputerowych fałszywe informacje. Pamięć elektroniczna nie jest niezawodna, a karmione cyferkami komputery są tylko bezmyślnymi maszynami. Wystarczy poprzestawiać kolejność tych cyferek, żeby ogłupić cały system. Lub na przykład płacić trochę za duże podatki, skoro i tak nie można ich uniknąć. Efekt będzie taki sam.

Chcąc odbyć podróż przez pół planety bez konieczności nieprzewidzianego zbaczania z trasy, należy trzymać się kilku podstawowych zasad. Pierwsza z nich głosi: płać zawsze gotówką. Żadnych czeków, kart kredytowych ani nic innego, co musi przejść przez komputer. I druga zasada: jeśli nie potrafisz wręczać łapówki, lepiej tego nie rób. Każdy taki transfer pieniędzy musi pozwalać odbiorcy na zachowanie pozorów uczciwości. Urzędnicy państwowi — bez względu na to, jak szczodrze są opłacani — wszyscy jak jeden żywią przekonanie, że ich płace są uwłaczająco niskie. Każdy z nich ma korupcję zakodowaną w genach; inaczej ze swoimi wymaganiami nie mogliby nażreć się przy państwowym korycie. To jednak jeszcze nie wszystko. Im bardziej urzędas zdaje sobie sprawę, iż tak naprawdę nikt nie darzy go nawet odrobiną szacunku, tym bardziej żąda, aby mu go okazywać.

Zawsze starałam się pamiętać o tych wymaganiach i moje podróże przebiegały zazwyczaj bez komplikacji. Nie liczę tu faktu, że hotel „Nairobi Hilton” wyleciał w powietrze kilka minut po tym, jak znalazłam się w pociągu do Mombasy. Byłoby jednak kompletną paranoją przypuszczać, że miało to cokolwiek wspólnego ze mną.

Gdy tylko usłyszałam o zamachu, natychmiast pozbyłam się wszystkich dokumentów, które zabrałam tamtemu agentowi. Zrobiłam to jedynie w celu zachowania zwykłych środków ostrożności. Jeżeli ktoś podłożył bombę, aby wyeliminować właśnie mnie — możliwe, lecz mało prawdopodobne — był to klasyczny przypadek polowania na muchę przy pomocy siekiery. Niszczenie budynku wartego co najmniej kilkadziesiąt milionów i zabijanie, czy choćby ranienie setek niewinnych ludzi w nadziei, że ja też znajdę się między ofiarami? Nie, tak nie robili zawodowcy. Chociaż… Kto wie…?

W końcu jednak dotarłam do Imperium. Zakończyła się jeszcze jedna z moich misji o drugorzędnym znaczeniu. Wysiadłam na Lincoln Meadows pogrążona w myślach o tym, że jako skautka zdobyłam już chyba wystarczającą liczbę sprawności, by w nagrodę wydębić od Szefa kilka tygodni w R & R na Nowej Zelandii. Moja rodzinna S-grupa mieszkała w Christchurch i nie widziałam jej już od miesięcy. Najwyższa pora!

Tymczasem z rozkoszą wdychałam czyste, chłodne powietrze i podziwiałam wiejski, sielankowy urok Illinois. Nie było to co prawda to samo, co South Island, ale podobnych miejsc istniało naprawdę niewiele. Mówią, że swego czasu łąki te stanowiły raj dla osadników, którzy zbudowali tu mnóstwo obskurnych faktorii. Aż trudno uwierzyć. Dziś z portu widać jedynie kilka budynków należących do przedsiębiorstwa wynajmu koni — „Avis”.

Za drewnianym ogrodzeniem stały dwie wypożyczalnie powozów. Znaleźć tu można było zarówno eleganckie dwukółki, jak i stare wozy traperskie. Ja jednak postanowiłam pojechać wierzchem. Miałam już nawet zapłacić, gdy nagle ujrzałam znajome lando w stylu Lockheed i parę zaprzężonych doń ślicznych gniadoszy.

— Wujku Jimie! Tutaj! To ja!

Woźnica dotknął batem ronda wysokiego kapelusza, po czym zmusił zaprzęg do kłusu. W ten sposób lando błyskawicznie dotarło do miejsca, w którym czekałam.

Jim zeskoczył z siodła i zdjął kapelusz.

— Miło widzieć panią znowu w domu, panno Piętaszek.

Wyściskałam go, co zniósł z ojcowską cierpliwością. Wujek Jim Prufit był wcieleniem dobroci. Miał opinię gorącego orędownika papizmu. Niektórzy twierdzili, że niegdyś wpadł w zasadzkę, odprawiając sumę. Inni dodawali nawet, iż dał się złapać, aby uchronić innych. Nie znam się zbyt dobrze na polityce, ale według mnie duchowny powinien być właśnie taki. Obojętnie, czy jest nim naprawdę, czy też jako ksiądz pracuje w naszym fachu. Ja w każdym razie mogłabym się pomylić; być może dlatego, że nigdy nie widziałam prawdziwego księdza.