Выбрать главу

– Powiedziała: „oczywiście”! – zawołał Łukasz w górę schodów.

– Będziesz krótko po porodzie – zauważyła Dorota.

– Decyzja należy do ciebie i Alicji – stwierdziła Harriet. – Jeśli uważacie, że nie dacie sobie rady, musicie powiedzieć.

– Wydaje mi się, że daję sobie radę – zauważyła Dorota kostycznie.

– Tak, wiem – zapewnił pospiesznie Dawid. – Jesteś cudowna.

– I nie wiecie, co byście beze mnie…

– Przestań – przerwał teściowej Dawid, a do Harriet powiedział: – Lepiej zaprosić wszystkich dopiero na Boże Narodzenie.

– Dzieci będą takie zawiedzione – powiedziała Harriet. Nie zabrzmiało to zdecydowanie, jak dawniej, ale głucho i obojętnie. Mąż i matka przyjrzeli się Harriet z uwagą; czuła, że obserwują ją z dystansu, bez sympatii.

– Cóż, może to dziecko urodzi się wcześnie – powiedziała posępnie. – Z pewnością tak musi się stać. – W śmiechu Harriet dało się słyszeć ból. Nagle wstała z okrzykiem: „Muszę się ruszać, muszę!”, po czym rozpoczęła swoje bolesne, mozolne, wielogodzinne wędrowanie tam i z powrotem, w górę i na dół.

W ósmym miesiącu ciąży udała się do doktora Bretta z prośbą o wywołanie porodu.

Lekarz spojrzał na Harriet krytycznie i powiedział:

– Sądziłem, że nie wierzysz w takie zabiegi.

– Nie wierzę, ale tym razem jest inaczej.

– Ja tego nie widzę.

– Dlatego, że nie chcesz zobaczyć. To nie ty nosisz tego… – Nie powiedziała „potwora”, żeby nie wchodzić w konflikt z lekarzem. Siląc się na spokój, choć jej głos brzmiał gniewnie, oskarżycielsko, powiedziała: – Czy uważasz mnie za kobietę nierozsądną? Histeryczkę? Trudną? To prostu żałosną histeryczkę?

– Powiedziałbym raczej, że jesteś całkowicie wyczerpana. Ciąże nigdy nie były dla ciebie łatwe, prawda? I czyżbyś zapomniała? Siedziałem tu z tobą podczas czterech ciąż, borykałaś się z najróżniejszymi problemami. Trzeba ci to zaliczyć na plus: ze wszystkim poradziłaś sobie znakomicie.

– Ale teraz to nie to samo. Nie pojmuję, jak możesz lego nie widzieć. Nie widzisz? – Harriet wypchnęła do przodu wznoszący się brzuch; czuła, że coś w nim wrzało.

Lekarz popatrzył na brzuch z powątpiewaniem, westchnął i wypisał kolejną receptę na środki uspokajające.

Nie, nie widział tego, czy raczej nie chciał zobaczyć. Ani lekarz, ani nikt inny nie chciał zobaczyć, jak bardzo nietypowa była ta sytuacja.

Spacerując, chodząc, biegając po wiejskich drogach, wyobrażała sobie, że bierze duży nóż kuchenny, rozcina brzuch, wyjmuje dziecko – a kiedy w końcu popatrzą na siebie po tej długiej walce na oślep, co Harriet zobaczy?

Wkrótce, prawie o miesiąc za wcześnie, zaczęły się bóle. Porody Harriet zawsze przebiegały szybko. Dorota zadzwoniła do Dawida do Londynu i natychmiast zawiozła i orkę do szpitala. Harriet po raz pierwszy zażądała szpitala, czym zdziwiła wszystkich.

Kiedy znalazła się w szpitalu, szarpiący ból miał niespotykane wcześniej nasilenie. Dziecko najwyraźniej wyrywało się na świat. Harriet wiedziała, że jest posiniaczona; w środku musiała być jednym wielkim sińcem, o czym nikt nigdy się nie dowie…

Wreszcie nadeszła chwila, kiedy Harriet podarowano zapomnienie.

– Dzięki Bogu, dzięki Bogu, nareszcie się skończyło! – wykrzyknęła. Usłyszała głos pielęgniarki:

– Ten to prawdziwy twardzielek, spójrzcie tylko. Potem jakaś kobieta powiedziała:

– Pani Lovatt, pani Lovatt, jest pani z nami? Proszę do nas wrócić! Jest tu pani mąż, kochanie. Ma pani zdrowego synka.

– Prawdziwy mały zapaśnik – zauważył doktor Brett.

– Urodził się, walcząc z całym światem.

Harriet uniosła się z trudem, bo dolną część ciała miała zbyt obolałą, żeby się ruszać. Podano jej dziecko. Całe jedenaście funtów. Żadne z poprzednich dzieci nie ważyło więcej niż siedem funtów. Chłopiec był muskularny, żółtawy, długi. Wydawało się, że usiłował stanąć, wpychając stopki w jej bok.

– Zabawny koleżka – powiedział Dawid z niechęcią. Nie był ładnym dzieckiem. W ogóle nie przypominał dziecka. Był przygarbiony, jakby kulił się w pozycji leżącej. Czoło biegło ukośnie od oczu do ciemienia. Włosy układały się w niezwykły wzór: od podwójnego ciemienia, gdzie zaczynał się zachodzący na czoło klin czy trójkąt, rosła gęsta, żółtawa szczecina, natomiast włosy po bokach i z tyłu rosły w dół. Chłopiec miał grube, ciężkie ręce o umięśnionych dłoniach. Otworzył oczy i spojrzał prosto w twarz matki. Były to skoncentrowane, zielonożółte oczy, podobne do bryłek kamienia mydlanego. Harriet czekała na wymianę spojrzeń ze stworzeniem, które, była pewna, próbowało ją skrzywdzić, ale między matką a dzieckiem nie przeskoczyła iskra rozpoznania. Serce Harriet skurczyło się z litości do syna: biedna bestyjka, rodzona matka tak go nie lubi… Usłyszała swój nerwowy głos, choć siliła się na śmiech:

– On jest jak troll, skrzat czy coś w tym rodzaju. – Utuliła syna na zgodę, on jednak był sztywny i ciężki.

– Daj spokój, Harriet – powiedział doktor Brett rozluźniony jej zachowaniem.

Przechodziłam to już czterokrotnie z tym cholernym doktorem Brettem i zawsze było cudownie, pomyślała I Harriet, a teraz zachowuje się jak dyrektor szkoły.

Harriet odsłoniła pierś i podała dziecku sutkę. Pielęgniarki, lekarz, matka i mąż Harriet przyglądali się z uśmiechem, do jakiego ta chwila zobowiązywała. Brakowało jednak atmosfery święta, dokonania, brakowało szampana; przeciwnie – we wszystkich dawało się wyczuć napięcie i niepokój. Po silnym odruchu ssącym twarde dziąsła zacisnęły się na sutce, aż Harriet się skrzywiła. Dziecko spojrzało na nią i mocno ugryzło.

– Cóż – powiedziała Harriet, siląc się na śmiech i odsuwając dziecko.

– Spróbuj jeszcze raz – poradziła pielęgniarka. Chłopiec nie płakał. Harriet uniosła go i wzrokiem dała znak pielęgniarce, żeby go zabrała. Pielęgniarka, i ciskając usta z dezaprobatą, wzięła dziecko i położyła w łóżeczku. Odkąd się urodził, ani razu nie zapłakał, z wyjątkiem pierwszego ryku protestu, a może zdziwienia.

Do szpitala przyprowadzono czwórkę dzieci, żeby mogły zobaczyć nowego braciszka. Dwie kobiety, z którymi I Harriet dzieliła pokój, wstały z łóżek i przeszły ze swymi dziećmi do saloniku. Harriet nie chciała wstać z łóżka. Oznajmiła lekarzom i pielęgniarkom, że potrzebuje czasu, żeby wewnętrzne sińce się wygoiły; powiedziała to niemal buntowniczym tonem, nonszalancko, obojętna na krytyczne spojrzenia personelu.

Dawid stał przy łóżku z małym Pawłem na rękach. I Harriet tęskniła do tego malusieńkiego dziecka, od którego tak wcześnie ją odłączono. Uwielbiała jego wygląd, runiczną łagodną twarzyczkę o niebieskich oczach – jak dzwoneczki, pomyślała – mięciutkie rączki i nóżki… mieli wrażenie, że przesuwa dłońmi po jego nóżkach i ujmuj stopki w dłonie. Prawdziwe dziecko, prawdziwe małe dziecko…

Trójka starszych dzieci przyglądała się nowemu przy przybyszowi, tak bardzo odmiennemu od nich; Harriet wy«dawało się, że noworodek jest z innej substancji. Po części dlatego, że wciąż żyły w niej wspomnienia o ciąży, ale po części z powodu bezwładnej, żółtej bryłowatość noworodka. Poza tym ta jego dziwna głowa, wysklepiona ukośnie nad łukami brwiowymi.

– Nazwiemy go Ben – powiedziała Harriet.

– Tak? – spytał Dawid.

– Tak, to imię do niego pasuje.

Łukasz stał po jednej stronie łóżeczka, Helena po drugiej. Wzięli noworodka za rączki i powiedzieli:

– Witaj, Ben.

– Witaj, Ben.

Ale dziecko na nich nie patrzyło.

Czteroletnia Janeczka ujęła stopkę noworodka w dłoni, potem w obie dłonie, ale chłopczyk energicznie ją kopnął.