Boże Narodzenie dobiegło końca; Ben miał dwa lata i kilka miesięcy. Pawła posłano do małego przedszkola na tej samej ulicy, żeby odizolować go od Bena. Paweł, radosne i przyjaźnie usposobione dziecko, stawał się nerwowy i rozdrażniony. Miewał napady płaczu lub wściekłości, rzucał się z krzykiem na podłogę albo tłukł po kolanach Harriet, usiłując zwrócić na siebie uwagę matki, w całości poświęcaną Benowi.
Dorota pojechała odwiedzić Sarę i jej rodzinę.
W ciągu dnia Hanie zostawała sama z Benem. Próbowała spędzać z nim czas tak, jak z innymi dziećmi. Siadała na podłodze z klockami i nadającymi się do popychania zabawkami. Pokazywała mu kolorowe obrazki. Śpiewała rymowanki. Najwyraźniej jednak Ben nie miał kontaktu z zabawkami ani klockami. Siedział pośród jasnych przedmiotów, stawiał jeden klocek na drugim i patrzył na Harriet, by sprawdzić, czy to właśnie miał zrobić. Intensywnie wpatrywał się w pokazywane mu obrazki, usiłując rozszyfrować ich język. Nigdy nie siadał Harriet na kolanach, ale kucał przy niej, a gdy mówiła: „To jest ptak, Ben, popatrz, tak jak tamten ptak na drzewie. A to jest kwiat”, wtedy przyglądał się, i odwracał na pięcie. Problem najwyraźniej nie leżał w tym, że nie potrafił zrozumieć, w jaki sposób jeden klocek pasuje do drugiego; raczej nie umiał uchwycić znaczenia tego wszystkiego, kwiatu ani ptaka. Może był zbyt rozwinięty na takie zabawy? Czasami Harriet przypuszczała, że tak. Na widok dziecinnych obrazków wyszedł do ogrodu, przyczaił się na trawniku, szybko podkradł się do drozda i o mały włos go nie schwytał. Pozrywał pierwiosnki z łodyżek i stanął, z kwiatami w garści, przyglądając się im z napięciem. Potem zgniótł kwiatki w silnych piąstkach i pozwolił im opaść na ziemię. Odwróciwszy głowę, napotkał wzrok Harriet: chyba myślał, że matka chce, żeby coś zrobił, ale co? Spojrzał na wiosenne kwiaty, popatrzył na kosa na gałęzi, potem powoli wrócił do domu.
Pewnego dnia przemówił. Nieoczekiwanie. Nie powiedział „mama” czy „tata”, nie wymówił własnego imienia.
– Chcę ciasto – powiedział.
Początkowo Harriet nie zauważyła nawet, że Ben mówi. Potem dotarło to do niej i powiedziała o tym wszystkim.
– Ben mówi. Buduje zdania.
Dzieci, jak to miały w zwyczaju, zachęcały brata: „Bardzo dobrze, Ben. Bystry Ben!”, on jednak nie zwracał uwagi na rodzeństwo. Od tej pory zaczął komunikować swoje potrzeby. „Chcę to”. „Daj mi to”. „Iść na spacer”, mówił ciężkim, niepewnym głosem, każde słowo wymawiając oddzielnie, jakby jego mózg był składem idei i przedmiotów, które chłopczyk musiał po kolei rozpoznawać.
Dzieci odczuły ulgę, kiedy okazało się, że Ben mówi normalnie. „Witaj, Ben”, pozdrawiało go jedno z rodzeństwa. „Witaj”, odpowiadał Ben, starannie oddając to, co otrzymał.
– Jak się masz, Ben? – spytała Helena.
– Jak się masz? – odpowiedział.
– Nie – poprawiła go siostra. – Teraz musisz powiedzieć: „Dziękuję, czuję się doskonale”, albo: „Wszystko w porządku”.
Ben zastanawiał się nad tym problemem. Wreszcie powiedział nieporadnie:
– Czuję się doskonale.
Nieustannie obserwował dzieci, zwłaszcza Łukasza i Helenę. Patrzył, jak się poruszają, jak wstają; naśladował ich sposób jedzenia. Zrozumiał, że ta dwójka starszych dzieci jest pod względem społecznym bardziej rozwinięta niż Janeczka; Pawła ignorował całkowicie. Kiedy dzieci oglądały telewizję, kucał obok, wodził wzrokiem od ekranu do ich twarzy, żeby poznać, jakie reakcje są stosowne. Jeśli rodzeństwo się śmiało, po chwili Ben wybuchał głośnym, szorstkim, nienaturalnie brzmiącym śmiechem. Wyglądało na to, że naturalnym okazywaniem rozbawienia jest dla Bena wrogie szczerzenie zębów. Kiedy dzieci milkły i nieruchomiały w skupieniu z powodu jakiejś ekscytującej sceny, Ben napinał mięśnie tak jak bracia i siostry; na pozór pochłaniał go ekran telewizora, ale w istocie nie spuszczał wzroku z rodzeństwa.
W sumie Ben nie przysparzał już tylu kłopotów, co kiedyś. Cóż, wszystkie dzieci są najtrudniejsze przez mniej więcej rok od chwili, gdy staną na nogach, myślała Harriet. Nie mają za grosz instynktu samozachowawczego, za grosz poczucia zagrożenia: rzucają się z łóżek, z krzeseł, skaczą w powietrze, wybiegają na szosy, bez przerwy trzeba ich pilnować… Jednocześnie, dodawała Harriet, właśnie w tym okresie dzieci są najbardziej urocze, rozkoszne, rozbrajająco słodkie i zabawne. Potem stopniowo stają się coraz rozsądniejsze, a życie prostsze.
Życie stało się prostsze, ale Dorota uzmysłowiła córce, że tylko ona tak to widzi.
Dorota wróciła do domu po kilkutygodniowej „przerwie”, jak ją określała, a Harriet widziała, że matka przygotowuje się do „prawdziwej rozmowy”.
– Powiedz, dziewczyno, czy uważasz, że się wtrącam? Że udzielam ci całej masy zbędnych rad?
Było przedpołudnie. Matka z córką piły kawę przy dużym stole. Ben, jak zwykle, znajdował się w zasięgu ich wzroku. Dorota starała się, by jej słowa brzmiały żartobliwie, ale Hanie czuła się zagrożona. Szczere, rumiane policzki matki pojaśniały z zakłopotania, w niebieskich oczach krył się niepokój.
– Nie – powiedziała Harriet. – Nie wtrącasz się. Nie udzielasz.
– No, to powiem, co mi leży na sercu.
Musiały jednak przerwać rozmowę. Ben zaczął z całej siły walić kamieniem w metalową tacę. Hałas był potworny, ale kobiety odczekały, aż Ben skończy: gdyby mu przerwały, wpadłby w szał, syczałby i pluł.
– Masz pięcioro dzieci – mówiła Dorota. – Nie jedno. Czy zdajesz sobie sprawę, że podczas moich pobytów tutaj jestem jak matka dla czwórki pozostałych? Nie, ty tego nie widzisz, tak bardzo cię pochłonął…
Ben, ogarnięty euforią sukcesu, znowu grzmotnął kamieniem w tacę. Ktoś mógłby sądzić, że chłopczyk wierzy, że wykuwa coś z metalu: bez trudu można było go sobie wyobrazić w głębokich kopalniach z innymi podobnymi do niego… Matka i córka znowu odczekały, aż hałas ustanie.
– To nie jest w porządku – powiedziała Dorota, a Harriet przypomniała sobie, jak matczyne „To nie w porządku” kierowało jej dzieciństwem.
– Wyjeżdżam – oznajmiła matka. – Już tak dalej nie mogę, bo się rozchoruję.
Dorota była faktycznie dość szczupła, nawet wychudzona. Tak, pomyślała Harriet, jak zwykle w poczuciu winy, powinnam była to zauważyć.
– Poza tym masz męża – ciągnęła Dorota, najwyraźniej nie wiedząc, że wbija córce nóż w serce. – Wiesz, Harriet, on jest bardzo dobry. Nie mam pojęcia, jak to znosi.
Na Boże Narodzenie po trzecich urodzinach Bena goście tylko częściowo wypełnili dom. Jeden z kuzynów Dawida powiedział kiedyś: „Zainspirowałaś mnie, Harriet! W końcu i ja mam swój dom. Nie tak duży jak twój, ale to ładny domek”. Część rodziny pojechała właśnie do niego, ale pozostali oznajmili, że przyjadą. Harriet zauważyła, że dla tych ludzi przyjazd stał się czymś ważnym. To byli bliscy krewni.
Ponownie przywieziono zwierzaka. Tym razem był to spory pies, wesoły, kipiący życiem kundel – przyjaciel dzieci Sary, zwłaszcza Amy. Kochały go oczywiście wszystkie dzieci, ale najbardziej Paweł, a Harriet serce krwawiło, bo nie mogli trzymać w domu psa ani kota. Pomyślała nawet: Może teraz Ben jest rozsądniejszy… Wiedziała jednak, że to niemożliwe. Widziała, że duży pies najwyraźniej wie, że Amy, kochające dziecko w łagodnym ciele, potrzebuje czułości: specjalnie dla niej tonował swoją żywiołowość. Amy siadała obok psa, obejmując go za szyję, a kiedy postąpiła niezdarnie, podnosił pysk i delikatnie odsuwał dziewczynkę albo warczał cicho, co znaczyło: „Uważaj”. Sara mówiła, że pies odnosi się do Amy jak opiekunka.
– Zupełnie jak Nana w Piotrusiu Panu – mówiły dzieci. Kiedy jednak w pokoju znajdował się Ben, pies obserwował go czujnie i szedł do kąta, gdzie kładł się z głową na łapach, cały zesztywniały z napięcia. Pewnego ranka, kiedy ludzie siedzieli przy śniadaniu, Harriet odwróciła akurat głowę i ujrzała, że pies śpi, a Ben skrada się ku niemu cicho, z wyciągniętymi przed siebie rękoma…