– Ben! – zawołała ostro Harriet. Zobaczyła, jak zimne oczy zwracają się ku niej, dostrzegła błysk czystej złośliwości.
Zaalarmowany pies dźwignął się z ziemi ze zjeżoną sierścią. Zawył niespokojnie, potem przeszedł do części pokoju, gdzie byli wszyscy, i położył się pod stołem.
Wszyscy widzieli tę scenę, siedzieli w milczeniu, podczas gdy Ben podszedł do Doroty i powiedział:
– Chcę mleko.
Dorota nalała chłopcu mleka. Wypił, potem spojrzał na wpatrzonych w niego ludzi. Znowu wydawało się, że usiłuje ich zrozumieć. Wyszedł do ogrodu, a oni patrzyli na tego przysadzistego gnoma dłubiącego patykiem w ziemi. Pozostałe dzieci poszły gdzieś na górę.
Przy stole siedzieli: Dorota z Amy na kolanach, Sara, Molly, Fryderyk, James i Dawid. Oprócz nich Angela, „zaradna” siostra, której się powiodło, a wszystkie jej dzieci były normalne.
Panująca w pokoju atmosfera kazała Harriet powiedzieć:
– Dobrze, słucham.
Harriet pomyślała, że nie przypadkiem właśnie Fryderyk powiedział:
– Posłuchaj, Harriet, spójrzmy prawdzie w oczy: trzeba go oddać do zakładu.
– W takim razie musimy znaleźć lekarza, który stwierdzi, że Ben jest nienormalny. Doktor Brett z pewnością tego nie zrobi.
– Postaraj się o innego lekarza – poradziła Molly. – Takie rzeczy można załatwić. – Molly i Fryderyk, podobni do stogów siana, o rumianych, dobrze odżywionych twarzach, byli zdecydowani. Nie wahali się, odkąd uznali, że mają do czynienia z kryzysem, w dodatku takim, jaki – choćby pośrednio – im zagraża. Harriet pomyślała, że wyglądają jak sędziowie po dobrym posiłku, i zerknęła na Dawida, żeby sprawdzić, czy mogłaby się z nim podzielić krytyką, ale on siedział ze wzrokiem wbitym w stół, z zaciśniętymi ustami. Zgadzał się z Molly i Fryderykiem.
– Typowy dla klasy wyższej brak litości – zaśmiała się Angela.
Nikt nie pamiętał, by przy tym stole kiedykolwiek uderzano w tę strunę, w każdym razie nie z taką mocą. Zapadło milczenie, które Angela złagodziła słowami:
– Co nie znaczy, że się z wami nie zgadzam.
– Oczywiście, że się zgadzasz – powiedziała Molly.
– Każdy rozsądny człowiek musiałby przyznać rację.
– Chodzi o sposób, w jaki to powiedziałaś – zauważyła Angela.
– Czy ważne, w jaki sposób się mówi? – spytał Fryderyk.
– A kto zapłaci za umieszczenie Bena w zakładzie?
– zapytał Dawid. – Ja nie mogę. Wszystko, na co mnie stać, to płacenie bieżących rachunków, i to z pomocą Jamesa.
– Cóż, James będzie musiał ponieść ciężar finansowy, ale my się dołożymy – powiedział Fryderyk. Molly i Fryderyk po raz pierwszy zaoferowali pomoc finansową. „Skąpi jak wszyscy ludzie ich pokroju”, panowało zgodne przekonanie rodziny, a teraz przypomniano sobie tę opinię. Molly i Fryderyk przyjeżdżali na dziesięć dni, przywożąc parę bażantów i parę butelek doskonałego wina. Wszyscy wiedzieli, że ich „dokładanie się” nie na wiele się zda.
Pełna wewnętrznych podziałów, rodzina siedziała w milczeniu.
W końcu James powiedział:
– Zrobię, co w mojej mocy, ale sprawy nie wyglądają tak dobrze jak kiedyś. W ciężkich czasach jachty nie są dla ludzi najważniejsze.
Znowu cisza; wzrok wszystkich skierowany na Harriet.
– Zabawni z was ludzie – powiedziała, odgradzając się od reszty. – Byliście tu już tyle razy i wiecie, naprawdę wiecie, na czym polega problem. Co powiemy ludziom, którzy kierują takim zakładem?
– To zależy od zakładu – odparła Molly, a jej całe duże ciało przepełniała energia i pewność. Tak jakby połknęła Bena w całości, a teraz go trawiła, pomyślała Harriet. Potem powiedziała łagodnym tonem, chociaż drżała:
– Chcesz powiedzieć, że musimy znaleźć jedno z tych miejsc, przyjmujących dzieci, których rodziny po prostu chcą się pozbyć.
– Zamożne rodziny – sprostowała Angela, szyderczo pociągając nosem.
Molly, stawiając czoło impertynencji, odparła:
– Owszem, jeśli nie znajdziemy nic innego. Jedno jest pewne: jeśli czegoś nie zrobimy, dojdzie do katastrofy.
– Już doszło do katastrofy – włączyła się Dorota stanowczo. – Pozostałe dzieci… cierpią. Ty, dziewczyno, jesteś tak zaabsorbowana, że tego nie dostrzegasz.
– Posłuchajcie – powiedział Dawid, zniecierpliwiony i zły, ponieważ czuł się rozdarty między Harriet a rodzicami. – Słuchajcie, ja się zgadzam. Po pewnym czasie Harriet też będzie musiała się zgodzić. Jeśli o mnie chodzi, należy to zrobić teraz. Dłużej już tego chyba nie wytrzymam. – Spojrzał na żonę, a w jego oczach kryło się błaganie i ból. „Proszę”, mówił do Harriet. „Proszę”.
– Dobrze – powiedziała Harriet. – Jeśli znajdziemy miejsce, gdzie… – Rozpłakała się.
Ben przyszedł z ogrodu i stanął, obserwując wszystkich, jak zwykle w oddaleniu od pozostałych. Miał na sobie brązowe ogrodniczki i brązową koszulę, jedno i drugie z mocnego materiału. Wszystko, co nosił, musiało być grube, bo Ben darł i niszczył ubrania. Z żółtawą szczeciną włosów, niemrugającymi oczyma jak kamyki, przygarbiony, na rozstawionych stopach i ugiętych kolanach, z zaciśniętymi, wysuniętymi przed siebie pięściami bardziej niż kiedykolwiek przypominał gnoma.
– Ona płacze – powiedział o matce. Wziął ze stołu kromkę chleba i wyszedł.
– Dobrze, co zamierzacie im powiedzieć? – spytała Harriet.
– Zostaw to nam – odparł Fryderyk.
– Tak – dodała Molly.
– Mój Boże! – wykrzyknęła Angela tonem gorzkiego podziwu. – Czasami, kiedy jestem z wami, w pełni rozumiem ten kraj.
– Dziękuję ci – powiedziała Molly.
– Dziękuję ci – powiedział Fryderyk.
– Nie jesteś sprawiedliwa, dziewczyno – stwierdziła Dorota.
– Sprawiedliwa – powtórzyły niemal chórem jej trzy córki, Angela, Harriet i Sara.
Wszyscy oprócz Harriet się roześmieli. W ten sposób zdecydowano o losie Bena.
Kilka dni później zadzwonił Fryderyk i oznajmił, że znaleziono odpowiednie miejsce i po Bena przyjedzie samochód. Natychmiast. Jutro.
Harriet wpadła w popłoch: jaki pośpiech… rzeczywiście, brak litości! A lekarz, który to zatwierdził? Czy naprawdę to zrobił? Lekarz, który nigdy nie widział Bena na oczy? Harriet powiedziała to wszystko Dawidowi i poznała po jego zachowaniu, że wiele spraw działo się za jej plecami. Rodzice Dawida rozmawiali z nim w biurze. Kiedy Molly, wobec której Harriet zapałała nagłą nienawiścią, powiedziała: „Musisz być stanowczy wobec Harriet”, Dawid odparł: „Tak, zajmę się tym”.
– Albo on, albo my – powiedział Dawid do Harriet, po czym dodał tonem zimnej niechęci do Bena: – On pewnie spadł z Marsa. Złoży sprawozdanie z tego, co tu widział. – Zaśmiał się, okrutnie, jak się Harriet zdawało. W milczeniu przyjmowała do wiadomości fakt – już wcześniej po części jej znany – że Ben miał niedługo pożyć w tym zakładzie, czymkolwiek on był.
– To jest małe dziecko – powiedziała. – Nasze dziecko.
– Nieprawda – odparł Dawid. – Cóż, w każdym razie nie moje.
Siedzieli w salonie. Od strony ciemnego zimowego ogrodu dobiegały przenikliwe głosy dzieci. Pod wpływem tego samego impulsu Dawid i Harriet podeszli do okna i odsunęli ciężkie zasłony. Ogród więził mroczne kształty drzew i krzewów, ale światło z tego ciepłego pokoju sięgało przez trawnik do pogrążonego w zimowej czerni krzaka, rozjaśniało gałązki, na których migotały krople wody, wydobywało z ciemności biały pień brzozy. Dwie małe postacie, nie do rozróżnienia w wielobarwnych pikowanych kurtkach, spodniach i wełnianych czapkach wyłoniły się spod zarośli ostrokrzewu i szły przed siebie. Byli to Helena i Łukasz na szlaku przygody. Kijami dźgali zeszłoroczne liście.