Przy rogu Wiśniowej stał Bogucki. Wszystko więc dotychczas szło gładko. Gdy mnie zauważył, ruszył szybko przed siebie. Szedłem parę kroków za nim, z wysoko postawionym kołnierzem, próbując nie stracić go z oczu w panujących ciemnościach. Ulice były opustoszałe, z rzadka tylko oświetlone latarniami, zgodnie z zarządzeniem obowiązującym od początku wojny. Musiałem jedynie uważać, by nie natrafić w promieniach światła rzucanych przez latarnie na jakiegoś Niemca, który mógłby dojrzeć moją twarz. Szliśmy szybkim krokiem, wybraliśmy najkrótszą drogę, a mimo to miałem wrażenie, że jest nieskończenie długa. Wreszcie osiągnęliśmy nasz cel – dom przy ulicy Nowakowskiego 10, gdzie miałem się ukryć na piątym piętrze w malarskim atelier, znajdującym się wówczas w dyspozycji jednego z przywódców muzycznej konspiracji – kompozytora Piotra Perkowskiego. Przeskakując po trzy stopnie, wbiegliśmy na górę. W atelier czekała na nas zdenerwowana i martwiąca się Godlewska. Odetchnęła z ulgą, gdy nas ujrzała.
– No, wreszcie jesteście!
Klasnęła w dłonie z radości i zwróciła się do mnie:
– Dopiero gdy Andrzej był już w drodze po ciebie, uświadomiłam sobie, że dziś jest 13 lutego, a przecież trzynastka przynosi pecha…
13 Kłótnie za ścianą
Atelier, w którym się teraz znajdowałem i miałem jakiś czas pozostać, było dość dużym pomieszczeniem – rodzajem sali z przeszklonym sufitem. Po obu stronach miała ona maleńkie sypialnie bez okien, odgrodzone drzwiami. Boguccy przygotowali dla mnie łóżko polowe. Po koszarowych pryczach, na których do tej pory spałem, wydawało mi się ono niebywale wygodne. Byłem szczęśliwy, już przez sam fakt, że nie spotykałem Niemców, nie słuchałem ich wrzasku i nie musiałem się obawiać, że w każdej chwili będę bity albo nawet zabity przez jakiegoś SS-mana. Próbowałem nie myśleć w tych dniach, co mnie jeszcze czeka, nim skończy się ta wojna, i czy w ogóle jej końca dożyją. Sił dodała mi wiadomość, którą przyniosła pewnego dnia Bogucka, a mianowicie, że wojska sowieckie na powrót zdobyły Charków. Ale co będzie ze mną? Musiałem się liczyć z tym, że mój pobyt w atelier nie będzie trwał zbyt długo. Perkowski musiał znaleźć w najbliższych dniach lokatora, już choćby z tego powodu, że Niemcy zapowiedzieli przeprowadzenie spisu ludności, podczas którego policja miała przeszukiwać mieszkania i sprawdzać, czy ich lokatorzy byli właściwie zameldowani i uprawnieni do zamieszkania. Prawie każdego dnia zjawiali się nowi kandydaci na lokatorów, aby obejrzeć pomieszczenie. Musiałem znikać wtedy w jednej z sypialń i drzwi zamykać od środka.
Po dwóch tygodniach Bogucki porozumiał się z byłym dyrektorem muzycznym Polskiego Radia, Rudnickim – moim szefem z okresu przedwojennego – który pojawił się pewnego wieczoru w towarzystwie inżyniera Gębczyńskiego. Miałem przeprowadzić się do oficyny tego samego domu, do mieszkania państwa Gębczyńskich. Tego samego wieczoru miałem dotknąć klawiatury pierwszy raz od siedmiu miesięcy. Siedmiu miesięcy, podczas których straciłem wszystkich moich ukochanych, przeżyłem likwidacje, getta i rozbierałem jego mury, później zaś dźwigałem wapno i cegły. Długo opierałem się namowom pani Gębczyńskiej, aż w końcu uległem. Zesztywniałe palce poruszały się opornie po klawiszach, a dźwięk drażnił jak coś obcego, trudnego do zniesienia.
Tamtego wieczoru zdarzyła się jeszcze jedna sensacja. Do Gębczyńskiego zadzwonił jeden z jego zwykle dobrze poinformowanych przyjaciół, że następnego dnia należy się spodziewać łapanek w całym mieście. Wszyscy byliśmy strasznie zaniepokojeni. Ale, jak to się często w tamtych czasach zdarzało, był to fałszywy alarm. Następnego dnia przyszedł nasz dawny kolega z Radia, który później stał się moim bliskim przyjacielem – dyrygent Czesław Lewicki. Zgodził się, bym mieszkał w jego kawalerce, którą dysponował, a której nie używał, przy ulicy Puławskiej 83.
Była godzina siódma wieczorem, sobota, 27 lutego, gdy opuściliśmy mieszkanie państwa Gębczyńskich. Na szczęście panowała zupełna ciemność. Na placu Unii złapaliśmy rikszę, dostaliśmy się bez przeszkód na Puławską i udało nam się wbiec, nie spotykając nikogo na klatce schodowej, na czwarte piętro. Mieszkanie okazało się komfortową, elegancko urządzoną garsonierą, nie za dużą, z wnęką, w której znajdowało się wejście do toalety. Po przeciwnej stronie wnęki mieściła się wielka szafa w ścianie, a obok niej kuchenka gazowa. W pokoju stała duża kanapa, szafa na ubrania, mała półka z książkami, stoliczek i wygodne krzesła. Mała biblioteczka bogata była w nuty i partytury; znalazłem w niej także kilka książek naukowych. Czułem się jak w raju. Pierwszej nocy spałem niedługo, gdyż chciałem nacieszyć się przyjemnością leżenia na prawdziwej kanapie o doskonałych sprężynach.
Następnego dnia przyszedł Lewicki ze swoją znajomą, panią Malczewską, i przyniósł mi moje rzeczy. Przy tej okazji omówiliśmy sprawę mego wyżywienia i tego, jak mam się zachowywać podczas spisu ludności mającego się odbyć następnego dnia. Miałem cały dzień spędzić w toalecie, zamknięty od środka na klucz, podobnie jak niegdyś w alkowie malarskiej pracowni. Przypuszczaliśmy, że nawet gdyby policjanci w czasie spisu włamali się do mieszkania, z pewnością nie zauważą małych drzwi, za którymi będę schowany. W najgorszym razie będą je uważali za zamknięte drzwi ściennej szafy.
Trzymałem się dokładnie naszego planu strategicznego. Obładowany książkami udałem się już z samego rana w to niezbyt wygodne w razie dłuższego pobytu miejsce i siedziałem tam cierpliwie aż do wieczoru, przy czym już od południa marzyłem tylko o jednym: by móc rozprostować nogi. Cała akcja okazała się zbyteczna: nikt nie przyszedł, poza Lewickim, który zajrzał gdzieś pod wieczór, ciekawy i zaniepokojony, co się ze mną dzieje. Przyniósł wódkę, kiełbasę, chleb i masło. Jedliśmy jak książęta. Spis ludności zamierzano przeprowadzić, aby Niemcy mogli wykryć za jednym zamachem wszystkich Żydów ukrywających się w Warszawie. Mnie nie znaleźli i nabrałem nowej nadziei. Mieszkający daleko Lewicki umówił się ze mną, że będzie mnie odwiedzać dwa razy w tygodniu, by dostarczać mi żywność.
Musiałem sobie czymś wypełnić czas pomiędzy tak tęsknie wyczekiwanymi wizytami. Wiele czytałem i uczyłem się przygotowywać najsmaczniejsze potrawy, postępując według kucharskich rad doktorowej Malczewskiej. Musiałem wszystko robić bezgłośnie, poruszać się na palcach, w zwolnionym tempie, by broń Boże o nic nie uderzyć ręką lub nogą. Ściany były cienkie i każdy nieostrożny ruch mógł zdradzić moją obecność przed sąsiadami. Słyszałem aż nadto dokładnie, co się u nich działo, szczególnie w mieszkaniu z lewej strony. Sądząc po głosach, mieszkała tam młoda para, która swoją wieczorną gadaninę zaczynała od pieszczotliwego „pieseczku” i „koteczku”. Po upływie kwadransa panująca między nimi harmonia zaczynała się mącić, głosy zaczynały być podniesione, a epitety obejmowały całą skalę zwierząt, począwszy od domowych, a na bydle hodowlanym skończywszy. Potem następował prawdopodobnie akt ugody. Głosy cichły na dłuższy czas, w końcu dołączał się do tego trzeci głos – fortepianu, w który młoda żona uderzała fałszywie, ale z uczuciem. Jednak to brzdąkanie nie trwało zwykle zbyt długo. Dźwięk się urywał i podenerwowany głos kobiecy podejmował kłótnię od nowa: – Nie będę dalej grać! Zawsze się odwracasz, gdy gram… I znów ciągnęła się seria zwierzęca.
Gdy się temu przysłuchiwałem, myślałem sobie, nierzadko z rozrzewnieniem, jak wiele bym dał i jak byłbym szczęśliwy, gdybym miał tu pianino, choćby tak rozstrojone jak to, które za ścianą prowadziło do takich kłótni.
Mijały dni. Dwa razy w tygodniu regularnie odwiedzała mnie pani Malczewska na zmianę z Lewickim, przynosząc żywność, a także wiadomości na temat ostatnich wydarzeń politycznych. Nie były one pocieszające: niestety wojska sowieckie wycofały się z Charkowa. Alianci wycofali się z Afryki. Zmuszony do bezczynności, spędzając większość dni na rozmyślaniu, coraz to powracając we wspomnieniach do strasznych przeżyć, do zamordowanych rodziców i rodzeństwa, wpadałem w coraz większe zwątpienie i załamanie. Gdy patrzyłem z okna na nie zmieniający się ruch uliczny i wciąż jednakowo spokojnie poruszających się Niemców, zaczynałem wierzyć, że wszystko może tak już pozostać na zawsze. A co stanie się wtedy ze mną? Po latach bezsensownego cierpienia pewnego dnia zostanę odkryty i zamordowany. W najlepszym przypadku będę mógł popełnić samobójstwo, by nie wpaść w ręce Niemców.