Выбрать главу

Nadeszły dni Bożego Narodzenia i Nowego Roku 1945: szóste święta w czasie tej wojny, a najcięższe z tych, jakie przeżyłem dotychczas i jakie chyba w ogóle byłem w stanie przeżyć. Leżałem w ciemnościach, słuchając wiatru tarmoszącego blachy dachów oraz przewracającego w spalonych i zbombardowanych mieszkaniach resztki mebli. W przerwach pomiędzy porywami wichury słychać było pisk i chrobot myszy czy też szczurów biegających po strychu. Czasem zapędzały się na moją pierzynę, a gdy spałem, na twarz, drapiąc mnie w biegu swoimi pazurkami. Wspominałem minione święta, przedwojenne, później wojenne: miałem dom, rodziców i trójkę rodzeństwa. Potem nie mieliśmy domu, ale byliśmy jeszcze razem. Potem zostałem sam, ale otoczony ludźmi. Dziś byłem tak samotny, jak chyba żaden inny człowiek na świecie. Gdy Defoe tworzył idealny obraz samotnego człowieka – Robinsona Cruzoe – pozostawił mu nadzieję na kontakt z ludźmi i Robinson mógł się cieszyć na samą myśl o takim spotkaniu, mogącym nastąpić każdego dnia, podtrzymując się tym cały czas na duchu. Ja zaś od otaczających mnie ludzi – gdy się zbliżali – musiałem uciekać, kryć się przed nimi w obawie przed śmiercią. Jeśli miałem przeżyć, musiałem być samotny, bezwzględnie samotny.

14 stycznia rano zbudził mnie niezwykły ruch na terenie domu i na ulicy przed domem. Podjeżdżały i odjeżdżały samochody, po schodach biegali wojskowi, słychać było podniesione, nerwowe głosy, z domu ciągle coś wynoszono, prawdopodobnie aby ładować to na ciężarówki. Kolejnej nocy dał się słyszeć huk dział od strony milczącego dotąd frontu na Wiśle. Pociski nie dosięgały dzielnicy, w której się ukrywałem. Od nieustannego, głuchego dudnienia drżała ziemia, mury domu, wibrowała blacha dachu, a ze ścian odpadał tynk. Zapewne były to słynne sowieckie miotacze min – „katiusze”, o których tak dużo mówiło się jeszcze przed powstaniem. Z radości i podniecenia pozwoliłem sobie na szaleństwo, w moich warunkach nie do darowania: wypiłem cały garnuszek wody.

Huraganowy ogień artyleryjski ustał po trzech godzinach, ale ja nadal trwałem w stanie skrajnej euforii. W nocy nie zmrużyłem oka. Gdyby Niemcy mieli zamiar bronić gruzów Warszawy, lada chwila musiałyby zacząć się walki uliczne, w czasie których mogłem zginąć, co stanowiłoby zresztą ostateczną, końcową fermatę mojej udręki.

Noc przebiegała jednak spokojnie. Około pierwszej nad ranem usłyszałem, jak ostatni Niemcy zbierają się na ulicy i odchodzą. Zapadła cisza tak głęboka, jak nigdy przedtem w wymarłej od trzech miesięcy Warszawie. Nie było już słychać kroków warty przed domem. Nie było słychać odgłosów bitwy. Straciłem rozeznanie w sytuacji. Gdzie zatem teraz walczono?

Dopiero następnej nocy, nad ranem, cisza została przerwana najmniej oczekiwanym hałasem. Ustawione gdzieś niedaleko głośniki nadawały po polsku komunikaty o klęsce Niemiec i o zdobyciu Warszawy przez armię Żymierskiego oraz Armię Czerwoną.

A więc Niemcy ustąpili bez walki.

Gdy tylko się rozjaśniło, zacząłem gorączkowo przygotowywać się do wyjścia na ulicą. Wdziewałem już na siebie niemiecki płaszcz, który dostałem od oficera, abym miał w czym chodzić po wodą, gdy nagle znów zaczęły miarowo stukać po bruku przed domem kroki warty. A więc wojska polskie i sowieckie wycofały się?… Zupełnie załamany opadłem na legowisko. Leżałem tak, gdy poderwały mnie nowe odgłosy. Nie słyszane od miesięcy głosy kobiece i dziecięce, spokojnie rozmawiające, jakby nic się nie działo, jakby po prostu jakieś matki szły z dziećmi ulicą na spacer. Postanowiłem za wszelką cenę zorientować się w sytuacji. Trwanie w takiej niepewności stawało się nie do zniesienia.

Zbiegłem szybko po schodach i przez główne drzwi opuszczonego domu wyjrzałem na aleję Niepodległości. Był szary, mglisty poranek. Niedaleko, po lewej stronie stał żołnierz w mundurze z tej odległości trudnym do rozpoznania. Z prawej strony nadchodziła jakaś kobieta z tobołkiem na plecach. Gdy podeszła bliżej, zebrałem się na odwagę i postanowiłem ją zaczepić.

– Proszę pani, proszę pani! – próbowałem przywołać ją półgłosem.

Spojrzała na mnie, wrzasnęła z całych sił: „Niemiec!”, i rzuciła się do ucieczki. Równocześnie zwrócił na mnie uwagę żołnierz i niewiele się namyślając, oddał w moim kierunku serię ze swojego karabinu maszynowego. Kule uderzyły o ścianę tuż obok mnie. Poczułem na twarzy odłamki rozpryskującego się tynku. Bez chwili wahania wbiegłem schodami na strych i ukryłem się.

Gdy po kilku minutach wyjrzałem z góry przez okienko, stwierdziłem, że cały dom został otoczony.

Słyszałem nawoływania żołnierzy przeszukujących piwnice, odgłosy wystrzałów i wybuchów granatów ręcznych.

Moje położenie stawało się tym razem dla odmiany absurdalne. Po takich przeżyciach, u progu wolności, w wyzwolonej Warszawie, miałem zostać przez pomyłkę zastrzelony przez polskich żołnierzy. Zacząłem się zastanawiać, jak mogę dać im znać, że jestem Polakiem, zanim mnie zabiją, sądząc, że jestem ukrywającym się Niemcem. Tymczasem przed dom podszedł jeszcze jeden oddział żołnierzy, tym razem w granatowych mundurach – jak się później dowiedziałem, przechodząca obok przypadkiem i przywołana na pomoc jednostka ochrony kolei. Zatem teraz czyhały na moje życie już dwa uzbrojone oddziały.

Zacząłem powoli schodzić na dół, wołając jak się dało najgłośniej:

– Nie strzelać! Jestem Polakiem!

Po chwili usłyszałem kroki kogoś szybko biegnącego na górę. Zza poręczy wyłoniła się postać młodego oficera w polskim mundurze, z orzełkiem na czapce. Wycelował we mnie pistolet i krzyknął:

Hande hoch! Powtórzyłem swoje:

Nie strzelać! Jestem Polakiem! Porucznik poczerwieniał ze złości.

To dlaczego, do cholery, nie złazi pan na dół?! – wrzasnął – Dlaczego włóczy się pan w niemieckim płaszczu?!…

Dopiero gdy mnie zrewidowali i przyjrzeli mi się uważniej, nabrali zaufania do mojej nieniemieckości. Postanowili, że zabiorą mnie do miejsca swojego zakwaterowania, abym mógł umyć się i najeść, zanim postanowię, co dalej będę ze sobą robił.

Ja jednak nie mogłem stąd iść ot tak, po prostu. Musiałem dopełnić pewnego ślubowania, które sam sobie złożyłem: że uściskam pierwszego Polaka, którego spotkam po zakończeniu niemieckiej okupacji. Okazało się to niełatwe. Porucznik opierał się długo, broniąc się wszelkimi możliwymi argumentami, poza jednym, którego nie wysuwał przez delikatność. Dopiero gdy go wreszcie ucałowałem, wyjął kieszonkowe lusterko, podetknął mi przed oczy i rzekł ze śmiechem:

– No, niech się pan przyjrzy, jak pan wygląda, i niech pan doceni mój patriotyzm!

Po upływie dwóch tygodni, odkarmiony przez wojsko, wymyty i wypoczęty, szedłem po raz pierwszy od sześciu lat bez obawy, jako wolny człowiek, środkiem ulic Warszawy. Szedłem na wschód, w stronę Wisły, by przedostać się na Pragę, dawniej ubogie i odległe przedmieście, które dziś musiało być całą Warszawą, skoro jej reszta została przez Niemców unicestwiona.

Szedłem środkiem szerokiej, dawniej pełnej ludzi arterii miejskiej, teraz sam na całej jej długości. Jak daleko sięgałem okiem, nie było wzdłuż niej ani jednego nie spalonego domu. Co krok omijałem zwały rumowisk, musiałem się przez nie piąć, jak przez skalne usypiska. Nogi plątały mi się w zwojach pozrywanych drutów telefonicznych i tramwajowych, w strzępach materiałów, które wcześniej zdobiły mieszkania lub miały ubrać ludzi, dziś już nieżyjących.