Выбрать главу

11 sierpnia zdenerwowanie i niepokój na terenie domu znacznie się nasiliły. Słuchając przez drzwi, nie mogłem się zorientować, o co chodzi. Wszyscy lokatorzy zebrali się i naradzali na niższych piętrach, mówiąc podniesionymi, to znów nagle przyciszonymi głosami. Przez okno widziałem grupki ludzi wymykające się co pewien czas z okolicznych domów, chyłkiem podkradające się do naszego, później zaś biegiem przemykające się dalej. Wieczorem lokatorzy niższych pięter rzucili się schodami ku górze i część z nich znalazła się na moim piętrze. Z ich szeptów dowiedziałem się, że do kamienicy wtargnęli Ukraińcy. Jednak tym razem nie przyszli po to, by wszystkich wymordować. Kręcili się po piwnicach, okradając je ze zgromadzonych tam zapasów żywności, i odeszli. Wieczorem usłyszałem chrobot u moich drzwi: ktoś zdjął kłódkę i zbiegł szybko schodami na dół. Cóż miało to oznaczać? Ulice tego dnia zasypane były ulotkami zrzuconymi z samolotów, ale z czyich?

12 sierpnia znowu wybuchła na schodach panika. Przerażeni ludzie biegali nimi w górą i w dół. Z usłyszanych fragmentów rozmów wywnioskowałem, że dom został obstawiony przez Niemców i że należało go natychmiast opuścić, gdyż ma zostać zburzony przez artylerią. W pierwszym odruchu zacząłem się ubierać, jednak już po chwili uprzytomniłem sobie, że przecież nie mogą wyjść na ulicę, bo wpadnę w ręce SS i zostanę zastrzelony. Postanowiłem nie wychodzić. Z ulicy słychać było wystrzały i głos wołający gardłowym dyszkantem:

– Wszyscy mają wyjść! Proszę natychmiast opuścić dom!

Wyjrzałem na klatkę schodową: było pusto i cicho. Zszedłem na półpiętro i przez okno wychodzące na Sędziowską zobaczyłem stojący tam czołg z lufą wycelowaną w nasz dom, na wysokość mojego piętra. Po chwili ujrzałem płomień, lufa cofnęła się i usłyszałem huk walącego się w bezpośrednim pobliżu muru. Wokół czołgu biegali żołnierze z zakasanymi rękawami, trzymając w rękach blaszane bańki. Od parteru ku górze zaczęły się wzbijać, od zewnątrz wzdłuż ścian i wewnątrz klatką schodową, kłęby czarnego dymu. Kilku SS-manów wpadło do domu i szybko wbiegło schodami na górę. Zamknąłem się w pokoju, wysypałem na rękę flakon silnych tabletek nasennych, które zażywałem podczas ataków wątroby, i postawiłem obok buteleczkę z opium. Chciałem połknąć środki nasenne i popić opium, gdy tylko Niemcy zaczną dobijać się do moich drzwi. Po chwili, wiedziony trudnym do wytłumaczenia instynktem, zmieniłem jednak zamiar. Wymknąłem się z pokoju, podbiegłem do drabinki wiodącej na strych, wszedłem pod dach, odepchnąłem drabinkę i zatrzasnąłem za sobą klapę włazu. Tymczasem Niemcy rozbijali już kolbami karabinów drzwi od mieszkań na trzecim piętrze. Jeden z nich wbiegł o piętro wyżej i wszedł do mojego pokoju. Pozostali uznali chyba, że dalsze pozostawanie w tym domu nie jest bezpieczne, i przywołali go:

– Schneller, Fischke!

Gdy ich kroki ucichły, zszedłem ze strychu, na którym dusiłem się już od dymu, napływającego przez wyloty wentylacyjne z położonych niżej mieszkań, i wróciłem do mojego pokoju. Miałem nadzieję, że ogień podłożono na postrach i zajmie tylko parter, lokatorzy zaś po kontroli dokumentów powrócą do swych

mieszkań. Wziąłem do ręki jakąś książkę i usiłowałem ją czytać, lecz nie udawało mi się zrozumieć z jej treści ani słowa. Odłożyłem ją na bok, przymknąłem oczy i czekałem, nie otwierając ich, aż usłyszę jakieś ludzkie głosy.

Zdecydowałem się na ponowne wyjście na korytarz dopiero po zapadnięciu zmroku. Mój pokój był coraz bardziej wypełniony czadem i dymem, czerwonym od blasku ognia, świecącego z zewnątrz przez okno. Na klatce schodowej było tak gęsto od dymu, że nie mogłem dojrzeć poręczy schodów. Z niżej położonych pięter słychać było huk szalejącego pożaru, trzask pękającego drewna i łomot walących się stropów. O zejściu na dół tymi schodami nie mogło już być nawet mowy.

Podszedłem do okna. Dom otoczony był w pewnej odległości przez SS. Z cywilów nie było widać nikogo.

Cały budynek stał w ogniu, a Niemcy czekali zapewne jeszcze tylko na to, by ogień zajął najwyższe piętra.

Tak więc miała wyglądać moja śmierć – śmierć, na którą czekałem od pięciu lat, której wymykałem się dzień po dniu, aby mogła mnie dopaść właśnie teraz. Niejeden raz przedtem starałem sieją sobie wyobrazić.

Spodziewałem się ujęcia i torturowania przez Niemców, potem zastrzelenia lub uduszenia w komorze gazowej. Nigdy jednak nie przypuszczałem, że spłonę żywcem.

Zaśmiałem się z perfidii losu. Byłem całkiem spokojny, przeświadczony o tym, że nie da się już zmienić rozwoju wydarzeń. Rozejrzałem się po pokoju: jego kontury w gęstniejącym dymie i zmroku były zamazane, przez co sprawiał straszne, przytłaczające wrażenie. Oddychanie sprawiało mi coraz większą trudność, czułem narastający szum w głowie i byłem bliski omdlenia. Pierwsze oznaki działania czadu.

Położyłem się z powrotem na tapczanie. Nie miało sensu dać się spalić żywcem, skoro mogłem tego uniknąć, łykając tabletki nasenne. Mimo wszystko moja śmierć będzie o wiele lżejsza niż moich rodziców i rodzeństwa, zamordowanych w Treblince. W tych ostatnich chwilach myślałem tylko o nich.

Wyjąłem flakonik z tabletkami, wsypałem je sobie wszystkie do ust i przełknąłem. Chciałem jeszcze sięgnąć po opium, aby dla wszelkiej pewności zażyć jeszcze i ten narkotyk, ale nie zdążyłem. Tabletki nasenne zażyte na pusty żołądek zadziałały błyskawicznie.

Zapadłem w sen.

16 Śmierć miasta

Nie umarłem. Widocznie pastylki były za stare i nie dość silne. Obudziłem się rano. Czułem nudności. W głowie mi szumiało, w skroniach odczuwałem bolesne tętnienie, oczy wysadzało mi z orbit, zaś race i nogi miałem jak sparaliżowane. Tak naprawdę, obudziło mnie łaskotanie w szyją. Chodziła po mnie mucha, najpewniej też półżywa i odurzona przeżyciami tej nocy. Musiałem dobyć wszystkich sił, aby ją odpędzić. Pierwszym moim uczuciem nie było rozczarowanie, że nie umarłem, lecz radość, że żyją. Odczuwałem niepohamowaną, zwierzęcą wręcz chęć życia za wszelką ceną. Byle teraz móc jakoś się uratować, skoro udało mi się przeżyć tę noc w płonącym domu.