Władysław Szpilman opisuje Holocaust oszczędną prozą o intensywności poezji. Sceną na Umschlagplatzu zapamiętam na zawsze: Władysław Szpilman znalazł się tam już po drugiej stronie granicy życia, wybrany do transportu w nieznane, o którym każdy wiedział, że oznacza pewną śmierć. Rodzice autora, on sam i trójka jego rodzeństwa dzielą między siebie śmietankowego cukierka pokrojonego na sześć części – ich ostatni wspólny posiłek. I ten zniecierpliwiony dentysta czekający na pociąg śmierci, i ten niesłychany dialog, który następuje później.
To hańba, która okryje nas wszystkich! – prawie krzyczał. – Dajemy prowadzić się na śmierć jak stado owiec! Gdybyśmy rzucili się w pól miliona ludzi na Niemców, rozbilibyśmy getto. Albo przynajmniej zginęlibyśmy tak, żeby nie stać się wstydliwą plamą w historii świata.
Niech pan spojrzy – powiedział [ojciec Szpilmana] i wskazał szerokim gestem tłum na Umschlagplatzu – nie jesteśmy żadnymi bohaterami. Jesteśmy tylko zwykłymi ludźmi i dlatego wolimy wybrać ryzyko dziesięcioprocentowej szansy na pozostanie przy życiu.
Jak to zawsze bywa w prawdziwej tragedii: i dentysta, i ojciec Szpilmana mieli racją. Tysiące razy Żydzi kłócili się między sobą o tę nierozwiązywalną kwestie, i będą to robić ich następne generacje. Myśląc o tym bardziej praktycznie: jak ci cywile – zagłodzeni i chorzy, kobiety, dzieci i starcy, zapomniani przez Boga i cały świat – mieli bronić się przed tak perfekcyjną machiną zagłady?
Mimo że niemożliwy – żydowski ruch oporu istniał! Walka zbrojna w Warszawskim Getcie i tysiące bohaterskich akcji żydowskich partyzantów dowodzą, że stawiano opór. Doszło do powstania w Sobiborze, a nawet w Treblince. Przypominam Lydię Vago i Sarę Ehrenhalt z Izraela, które przeżyły Oświęcim, pracując jako niewolnice dla niemieckiej fabryki amunicji „Union”, z której pochodził dynamit użyty do wysadzenia w powietrze krematoriów.
To normalne, że serce ocenia podłości rodaków o wiele surowiej niż przestępstwa innych zbrodniarzy. W rodzinie znacznie silniej odczuwa się wstyd za własną hańbą. Ale głowa nie może zapominać, że polscy „szmalcownicy” w Warszawie, kapo obozów koncentracyjnych, łowcy ludzi w żydowskiej policji w getcie, a nawet żydowscy donosiciele gestapo – wszyscy oni byli koniec końców ofiarami niemieckich faszystów.
Na początku historii ratuje Szpilmana od śmierci akurat jeden z takich przeklętych żydowskich policjantów. Na końcu zaś robi to jeden z oficerów armii Hitlera, który znajduje na wpół żywego pianistą w wyludnionych ruinach Warszawy i… nie zabija go. Kapitan Hosenfeld przynosi mu nawet do kryjówki jedzenie, pierzyną, a także płaszcz.
Brzmi to jak bajeczka z Hollywood, jest jednak prawdą: właśnie jeden ze znienawidzonych ludzi odgrywa w tej krwawej historii rolą anioła, który przynosi ratunek.
Ponieważ dla hitlerowskich Niemiec wojna tak czy inaczej była już przegrana, ukrywający się podaje przewidująco swojemu anonimowemu wybawcy ważną informacje,: „Gdyby panu przytrafiło się coś złego, a ja mógłbym pomóc, niech pan zapamięta: Władysław Szpilman – Polskie Radio”.
Od Władysława Szpilmana dowiedziałem się, że próbował szukać Hosenfelda od razu w 1945 roku, lecz bez rezultatu. Gdy dotarł do obozu, w którym Hosenfelda widział skrzypek Lednicki, przeniesiono go już gdzie indziej.
Losy kapitana Hosenfelda stanowią same w sobie niebywałą historię. Zmarł on w obozie jenieckim pod Stalingradem na rok przed śmiercią Stalina. W niewoli poddawano go ciężkim torturom, gdyż sowieccy oficerowie uważali jego opowieści o ratowaniu Żydów za szczególnie podejrzane kłamstwa. Doznał później kilku wylewów krwi do mózgu i pod koniec życia wegetował półprzytomny jak maltretowane dziecko, nie rozumiejące, za co je biją. Zmarł w stanie całkowitego załamania psychicznego.
Wilmowi Hosenfeldowi udało się jeszcze przesłać do Niemiec swój pamiętnik. Ostatni urlop w ojczyźnie Kapitan spędził w maju 1944. Z tego okresu pochodzi piękna fotografia: oficer z brudnej wojny w śnieżnobiałym mundurze, przy nim żona i ukochane dzieci – idylla tak bajeczna, jakby na ziemi panował wieczny pokój.
Ostatni zapis w dzienniku nosi datą 11 sierpnia 1944. Oznacza to, że Hosenfeld przesłał swoje sensacyjne notatki do domu pocztą polową. Gdyby wpadły w ręce panów w skórzanych płaszczach – strach pomyśleć!! Posiekaliby Hosenfelda na kawałki. Jego rodzina ukryła oba gęsto zapisane zeszyty. W książce znajdują się tylko ich fragmenty.
Od syna oficera Hosenfelda otrzymałem relacje, ukazującą żywy wizerunek ojca:
„Mój ojciec był zapalonym nauczycielem o gorącym sercu. W okresie międzywojennym, gdy regułą w szkołach była kara chłosty, postępował on ze swoimi uczniami niekonwencjonalnie i okazywał im wiele miłości. Pierwszoklasistów, gdy mieli problemy z czytaniem, brał na kolana. W kieszeniach miał zawsze dwie chusteczki, jedną dla siebie, drugą dla swych zasmarkanych podopiecznych.
Zimą 1939/40 oddział strzelców piechoty, z którym wyruszył do Polski, stacjonował w miasteczku Węgrów, na wschód od Warszawy. Niemcy zarekwirowali tam zapasy siana należące do Wojska Polskiego. Pewnego zimowego dnia ojciec zauważył, jak jeden z SS-manów prowadził chłopca w wieku szkolnym. Przyłapano go na kradzieży zarekwirowanego siana. Ile mógł ukraść? Garść? Najwyraźniej miał zostać za to rozstrzelany dla odstraszenia naśladowców. Ojciec, jak sam mi później opowiadał, rzucił się na SS-mana ze łzami w oczach, krzycząc: Pan przecież nie może zamordować tego dziecka! SS-man wyciągnął pistolet, wycelował go w ojca i powiedział ostrzegawczo: Jeśli stąd natychmiast nie odejdziesz, zastrzelimy również ciebie! Ojciec długo nie mógł się otrząsnąć po tym epizodzie. Opowiedział mi o tym dopiero po dwóch-trzech latach, jako jedynemu z naszej rodziny”.
Potem wszystko przebiegało tak, jak opisuje książka. Pianista Szpilman rzeczywiście podjął od razu pracę w Polskim Radiu. W pierwszej po wojnie nadawanej na żywo przez radio warszawskie audycji Szpilman grał ten sam utwór Chopina, który grał na godzinę przed tym, jak niemieckie bomby zniszczyły nadajnik we wrześniu 1939 roku. Brzmi to jak kiczowaty scenariusz filmowy – ale tak było naprawdę. Można powiedzieć: program recitalu chopinowskiego z Nokturnem cis-moll został tylko na chwilę przerwany, by pan Hitler, podczas krótkiej, sześcioletniej przerwy, mógł odegrać swoją rolę podczas interludium w teatrze świata.
Do 1949 roku Szpilman nic nie wiedział o losach swego wybawiciela. Ale w roku 1950 coś się wydarzyło. Z Polski wyemigrował Polak pochodzenia żydowskiego – Leon Warm. Odwiedził on rodzinę Hosenfeldów w Niemczech Zachodnich. Pisze o nim syn Hosenfelda:
„W pierwszych latach po wojnie matka mieszkała wraz z moim młodszym rodzeństwem w części służbowego mieszkania przy szkole w nadreńskim miasteczku Thalau. 14 listopada 1950 roku zgłosił się do nas sympatyczny chłopak z Polski i zapytał o mojego ojca, z którym zetknął się w czasie wojny w Warszawie. W drodze do Treblinki udało mu się otworzyć zamknięty drutem kolczastym właz bydlęcego wagonu, w którym był uwięziony, i wyskoczył z jadącego pociągu. W Warszawie skontaktowano go poprzez wspólnych znajomych z moim ojcem, który załatwił mu fałszywe papiery i zatrudnił go na stadionie. Po wojnie pracował w Polsce jako chemik, a teraz zamierza otworzyć w Australii własną firmę”.