Выбрать главу

— Co może pan powiedzieć nam w tej chwili na temat oddziałów Posleenów i naszego bezpieczeństwa? Wygląda na to, że niemal wszędzie wokół nas toczy się walka.

Rozległ się daleki trzask, jakby uderzyło tysiąc piorunów, a niebo w tle zapłonęło aktynicznym światłem.

Generał uśmiechnął się uspokajająco.

— Cóż, Shari, jak wiesz, Posleeni zasadniczo nie potrafią przekraczać rzek i pokonywać gór. Pomimo pewnych problemów Galaksjanie dosyć dobrze chronią ten teren. Region z dwóch stron ograniczają duże rzeki i dopóki wróg nie przemieści się w górę rzeki, żeby przejść na drugą stronę, z pomocą naszych legionistów — wskazał na pełniących wartę francuskich żołnierzy — nic nam się nie stanie.

— Generale Erton — przysunęła mikrofon do ust drugiego rozmówcy. — Zgadza się pan?

— O, oui.

Wysoki Francuz o arystokratycznym wyglądzie miał ciemnoszary kamuflaż, który dobrze się komponował z otaczającą ich zewsząd purpurą. I on uśmiechnął się uspokajająco, podczas gdy marszałkowie z Chin i Rosji czekali na swoją kolej, żeby jeszcze raz zapewnić nerwową reporterkę o ich bezpieczeństwie. Żaden z nich nie zdawał sobie jednak sprawy, że dziennikarka spędziła w strefach działań wojennych więcej czasu niż oni wszyscy razem wzięci i rozwinęła w sobie zdolność przeczuwania kłopotów.

— Jak dotąd Posleeni nie okazali się zdolni do sforsowania tych rzek. Ponadto — według wywiadu — po początkowej fazie inwazji nie używają oni lądowników do celów transportowych, tak jak zrobiliby to ludzie…

— Mon Général! — krzyknął jakiś głos w tle. — Le ciel!

Kamera przesunęła się gwałtownie i ukazała widok wież Tchpth wznoszących się na tle zachodzącego fioletowego słońca. Ponad purpurą gigantycznych drzew i wieżami miasta widniał olbrzymi blok jednolitej czerni, z której na wojowników Darhel i ziemskich obrońców sypały się srebrne błyskawice. W odpowiedzi na leniwy lot pocisków samonaprowadzających w kierunku lądownika Posleenów z nieba runęła pręga stalowej błyskawicy. Fala uderzeniowa wywołana wiązką plazmy porwała kamerę i cisnęła nią w powietrze jak dziecięcą zabawkę.

* * *

Kamera leżała na boku. Coś, guzik albo kawałek materiału z ubrania, zasłaniało dolną część obrazu.

Amerykański but spadochroniarski opierał się o stertę szarych łachmanów, rozerwane ciało byłego wroga. Jedyny żywy człowiek w zasięgu wzroku, francuski spadochroniarz, wyjął pusty magazynek i popatrzył na niego w oszołomieniu. Odrzucił go przez ramię, sięgnął za pasek i wyciągnął bagnet. Zamocował go na karabinie i wybiegł z kadru z głośnym okrzykiem „Camerone!”.

Chwilę później na ekranie pojawiły się krostowate, pokryte żółtymi łuskami nogi z orlimi szponami. Kamera wywinęła koziołka w powietrzu, straciła ostrość, a ekran przykryła chmura czerwieni. Ani przez chwilę nie było widać wyraźnego obrazu wroga.

— Drodzy Amerykanie — powiedział prezydent, kiedy znów pokazano obraz podium. — Czeka nas nawałnica, jakiej nie było jeszcze w naszej historii. Jednak niczym majestatyczne dęby mamy mocne korzenie, nasza siłą jest jedność. W czasie nawałnicy możemy stracić liście, może stracimy gałęzie. Ale nasza jedność pod okiem Boga przetrwa, a wiosną rozkwitniemy na nowo.

Przez chwilę panowało milczenie, aż pojedynczy słuchacz zaczął klaskać. Aplauz przybrał na sile, rozprzestrzenił się i przeszedł w grzmiący huk potwierdzenia. Przez jedną krótką chwilę przywódców najsilniejszego państwa świata połączyła jedna wizja, wizja przetrwania i przyszłości. Przez jedną krótką chwilę panowała jedność przeciw nawałnicy.

8

Fort Bragg, Północna Karolina, Sol III
16:48, 19 listopada 2001

Starszy sierżant Bob Duncan, szef kierowania ogniem w sekcji ciężkich moździerzy drugiego batalionu trzysta dwudziestego piątego pułku piechoty, przysparzał czasem problemów swoim przełożonym, co eufemistycznie nazywano wyzwaniem dla dowództwa. Przez cały czas trwania kariery wojskowej nie zdołał się nigdzie wpasować.

Miał wszystkie odznaczenia, jakich można by oczekiwać po dziesięciu latach służby w osiemdziesiątej drugiej dywizji powietrznodesantowej. Patkę Rangersów, skrzydła spadochroniarskie, belki starszego sierżanta. Jednak mimo wszystko podlegli mu sierżanci jakoś nie do końca mu ufali. Częściowo przyczyną tego była natura jego kariery. Z wielu powodów nie przeniesiono go nigdy do innej jednostki. Przyszedł jako szeregowiec świeżo po szkole indywidualnego szkolenia i desantu piechoty, od razu został przydzielony do kompanii D (ówczesnej kompanii wsparcia) drugiego batalionu trzysta dwudziestego piątego pułku, i tak już zostało. Nie dla niego były transfery do Korei albo Niemiec. Nie wysyłano go do jednostek powietrznodesantowych we Włoszech, na Alasce albo w Panamie. Zamiast tego pełnił chyba wszystkie funkcje w swojej kompanii. Potrzebny zwiadowca, żeby uzupełnić pluton? Sierżant Duncan był zwiadowcą. Potrzebny dowódca sekcji TOW na HUMVEE? Sierżant Duncan. Potrzebny szef centrum kierowania ogniem? Dowódca sekcji moździerzy? Sierżant operacyjny? Wezwij sierżanta Duncana. Duncan był stałym elementem kompanii D, bardziej trwałym niż koszary czy ciągle przenoszeni starsi sierżanci, porucznicy i inni dowódcy. Kiedy tylko nowi szefowie mieli jakieś pytania, nieodmiennie zwracali się do sierżanta Duncana.

Wydawałoby się, że taka wszechwiedza w zakresie funkcjonowania kompanii, od zaopatrzenia (urzędnik biura zaopatrzenia, dziewięć miesięcy) po pluton przeciwpancerny (dowódca plutonu, blisko rok, celowniczy, dowódca zespołu w jeepie, sierżant bazy motorowej), powinna prowadzić do ciągłych pochwał i szybkich awansów. Przy jakimkolwiek niebezpiecznym i brudnym zadaniu, przy jakiejkolwiek trudnej robocie w kurzu i pyle niezbędny był sierżant Duncan.

Ale to stwarzało też pewne problemy. Jak można dawać te same rady, udzielać w kółko tych samych lekcji, i to nie podkomendnym, a przełożonym, i nie rozwinąć w sobie pewnej wyniosłości? Gdyby dowódca kompanii stale musiał cię o coś pytać, nieuchronnie doszedłbyś do ubliżających mu wniosków. Gdybyś dwa razy w swojej karierze przewodził niedobitkom kompanii na manewrach ćwiczeniowych, z czego raz dostałbyś dużo wyższą notę niż twój aktualny dowódca, gdyby najcięższe zadanie stało się dla ciebie rutyną, gdyby zawsze wybierano cię jako pierwszego do każdej trudnej i nieciekawej pracy, bo jesteś w tym cholernie dobry i twój pierwszy sierżant ma cię wtedy z głowy, ogarnęłoby cię w końcu nieopisane znudzenie. W przypadku żołnierzy takich jak sierżant Duncan znudzenie to zawsze prowadziło do niefortunnych innowacji. Może byłoby lepiej, gdyby druty przebiegały tędy? Co by się stało, gdybyśmy zrobili to w ten sposób? Może użyjemy tych fajerwerków do produkcji miny-pułapki?

Reperkusje tego ostatniego eksperymentu odczuwał do dzisiaj.

Byłoby o wiele lepiej dla sierżanta Duncana, dla armii, a już na pewno dla kompanii D, gdyby przeniesiono go i postawiono przed nowymi wyzwaniami. Ale on pozostawał ciągle stałym elementem kompanii i batalionu, i zaczynał coraz bardziej gnuśnieć.

Zrządzeniem losu odmiana przyszła i do niego. Odwrócił czarną skrzynkę i usiadł na pryczy naprzeciwko swojego obecnego współlokatora, którego nie znosił. Zwrócił uwagę na zadziwiające zjawisko, że najwyraźniej nie znosił trzy razy więcej współlokatorów niż ich kiedykolwiek miał. Niedługo przyjdzie pora, żeby okazać niechęć także i temu sierżantowi zwiadowcy, któremu wydaje się, że zjadł wszystkie rozumy. Cóż, Duncan był zwiadowcą, kiedy ten mały gówniarz chodził jeszcze do szkoły, więc według Boba Duncana mógł równie dobrze spakować swój pieprzony worek na rzeczy osobiste i od razu wkroczyć do akcji. Głupi dureń uważnie ostrzył na diamentowej ostrzałce nóż długości mniej więcej swojego przedramienia, jakby już następnego dnia miał go użyć przeciwko Posleenom. O ile sierżant Duncan zdołał ustalić, na ciałach Posleenów nie było ani jednego miejsca, gdzie można by wepchnąć nóż i zadać śmiertelną ranę. Poza tym jak zamierzał użyć noża w pancerzu wspomaganym? Ciągłe ostrzenie stawało się jeszcze bardziej irytujące niż drapanie wełny z pościeli na łóżku. Rany boskie! Do jasnej cholery, zabierzcie tego gościa z mojego pokoju!