— Administracyjną, sir.
Duncan odetchnął w duchu, że dano mu tę możliwość.
— Bardzo sprytnie, sierżancie, mówiono mi, że jesteście inteligentni. Więc dobrze, sześćdziesiąt dni aresztu, czterdzieści pięć dni dodatkowej służby, połowa żołdu przez dwa miesiące i jeden stopień niżej.
Pułkownik zastosował praktycznie wszystkie przewidziane regulaminem kary.
— Aha, sierżancie, jak rozumiem, liczył pan na awans na sierżanta pierwszej klasy. — Oficer urwał na moment. — Musiałby wtedy być bardzo zimny dzień w piekle. Odmaszerować.
Sierżant Black stanął na baczność, ryknął „W prawo zwrot!” i wyprowadził sierżanta Duncana z biura.
— Sierżancie!
Sierżant wszedł do biura, kiedy obydwaj podoficerowie wyszli już z budynku.
— Tak, sir?
— Przekażcie to pierwszym sierżantom i kapitanom. Nie rozumiemy, na jakiej zasadzie działają te wszystkie urządzenia, i nie mamy czasu, żeby zajmować się zagrożeniami, które niosą. Czeka nas ogólny Test Gotowości Bojowej i musimy się skoncentrować na podstawowych umiejętnościach. Noty za ostatnie ćwiczenia były tragicznie niskie. Chcę, żeby zaraz schowano wszystkie urządzenia GalTechu. Proszę zamknąć w zbrojowniach te, które się tam zmieszczą, a resztę w magazynach, szczególnie te cholerne hełmy i przekaźniki. A co do Duncana, myślę, że był w naszym batalionie zbyt długo, ale brakuje nam podoficerów i nie mogę go odesłać. Co pan o tym sądzi?
Krępy starszy sierżant o blond włosach przygryzł wargi w zamyśleniu.
— W trzecim plutonie kompanii Bravo przyda się dowódca drużyny. Zajmujący to stanowisko sierżant jest doświadczony, ale karierę zrobił w oddziałach piechoty. Myślę, że Duncan dobrze by się tam nadawał, a sierżant Green powinien wiedzieć, jak radzić sobie z trudnymi dziećmi.
— Zrób to. Jeszcze dzisiaj — rzucił oficer, umywając ręce od całej sprawy.
— Tak jest, sir.
— I zamknij ten złom pod kluczem.
— Tak jest, sir. Kiedy spodziewa się pan rozpoczęcia ćwiczeń z pancerzami wspomaganymi? Zapytają mnie o to.
Starsi sierżanci stale go o to wypytywali. Szczególnie dowódca kompanii Bravo codziennie wiercił mu dziurę w brzuchu.
— Dziewięćdziesiąt dni po ogólnym Teście Przydatności Bojowej mamy zaplanowany lot na Diess — powiedział ostro Youngman. — Odbędziemy wtedy intensywny cykl szkoleniowy. Prosiłem już o fundusze.
— Tak jest, sir.
— Odmaszerować.
Pułkownik wziął do ręki raport i zaczął go uzupełniać, kiedy starszy podoficer batalionu opuścił biuro.
9
— Nazywam się Worth, byłem umówiony.
Biuro mieściło się na trzydziestym piątym piętrze pięćdziesięciokondygnacyjnego budynku na Manhattanie i nie było w nim nic nadzwyczajnego oprócz przebywających tam osób. Wywieszka na drzwiach głosiła po prostu „Terra. Przedsiębiorstwo Handlowe”. Biuro zajmowało całe piętro i był to oficjalny konsulat handlowy Federacji Galaksjańskiej.
Oszałamiająco piękna recepcjonistka bez słowa wskazała na sofę i krzesła pod ścianą dużej, przestronnej poczekalni, i wróciła do prób opanowania obsługi nowego komputera.
Pan Worth, zamiast usiąść, spacerował po recepcji i podziwiał dzieła sztuki na ścianach. Uważał się za konesera sztuk pięknych i szybko rozpoznał kilka dzieł jako oryginały albo przynajmniej nadzwyczajnej jakości kopie. Były dwa obrazy Rubensa, jeden Rembrandta i, o ile się nie mylił, oryginał „Gwiezdnej, gwiezdnej nocy”, który ostatnio widziano pod opieką Korporacji Matsushita.
Chodząc wśród eksponatów odniósł wrażenie, że również meble mogą być autentycznymi dziełami sztuki z epoki Ludwika XIV. Zwróciło to myśli pana Wortha z powrotem ku recepcjonistce. Skoro według wszelkiego prawdopodobieństwa wszystko w pokoju było autentyczne, prawdziwy kolekcjoner również po recepcjonistce spodziewałby się jakiejś nadzwyczajnej oryginalności. To był prosty wniosek. Zerknął na nią ostrożnie i, szczerze powiedziawszy, nie mógł oderwać wzroku. Kiedy na konsoli rozległ się dźwięk dzwonka, podniosła wzrok i zauważyła ukradkowe spojrzenie; rzecz jasna obeszło ją to tyle, co zeszłoroczny śnieg.
— Ghin czeka na pana, panie Worth.
Wszedł przez wolno otwierające się drzwi do ciemnego pokoju. W poprzek obszernego pomieszczenia ustawiono biurko wielkości małego samochodu. Za biurkiem rysował się kształt, który w nikłym świetle padającym zza zasłoniętych okien można było wziąć za ludzką postać.
— Proszę wejść, panie Worth. Niech pan usiądzie — powiedział Darhel charakterystycznym syczącym głosem i ospale wskazał krzesło naprzeciw siebie.
Pan Worth wolno przemierzył biuro, starając się dostrzec więcej szczegółów rysującej się w cieniu postaci. Od czasu pierwszego kontaktu Darhelowie byli wszędzie. Zjawiali się osobiście lub wysyłali reprezentantów na wszystkie ważne rządowe rozmowy i posiedzenia. Zdawali się rozumieć, że najwięcej spraw jest załatwianych za kulisami wszystkich posiedzeń świata, dlatego pojawiali się na nich, zazwyczaj owinięci w płaszcze dla ochrony przed silnym ziemskim słońcem, albo reprezentowali ich opłacani konsultanci. Pan Worth zdawał sobie sprawę, że był jednym z nielicznych, którzy mieli okazję spotkać się z Darhelem twarzą w twarz.
Nadal dostrzegając tylko ciemne kontury głowy, pan Worth usiadł na wskazanym krześle.
— Pewnie, jak wy to mówicie, zastanawia się pan, czemu dziś tu pana wezwałem.
Głos brzmiał tak czarodziejsko, że Worth czuł się jak pod działaniem jakiegoś uroku. Potrząsnął głową.
— Właściwie to zastanawiam się, skąd pan w ogóle miał mój numer. Niewiele osób go zna i, o ile wiem, nigdzie go nie zapisywano.
— Umieszczono go w przynajmniej trzech bazach danych, w tym w dwóch, do których mamy dostęp.
Postać lekko zatrzęsła się w odruchu, który mógł być odpowiednikiem śmiechu człowieka. Rozniósł się słaby, drażniący zapach; mógł to być oddech albo darhelska wersja wody kolońskiej.
— Aha. Byłby pan łaskaw mnie oświecić?
— Pański numer oraz ogólny, powiedzmy, opis wykonywanej pracy jest zawarty w aktach CIA, Interpolu i bazie danych rodziny Corleone.
— Głęboko nad tym ubolewam.
Zapamiętał sobie, że musi przedyskutować kwestię bezpieczeństwa danych z Tonym Corleone.
— Właściwie powinienem powiedzieć, że dane były umieszczane w tych bazach. Teraz jest w nich nieco nieścisłości. — Urwał na chwilę. — Ma pan coś do dodania?
— Nie.
Worth nauczył się w swoim czasie, że w niektórych sytuacjach lepiej trzymać gębę na kłódkę. Nagle zdecydował, że była to jedna z takich sytuacji.
— Darhelowie przywiązują dużą wagę do interesów, panie Worth. W interesach są sprawy rozwiązywalne i nierozwiązywalne. Istnieją też sprawy, które wymagają dosyć subtelnego podejścia.
Ghin urwał, jak gdyby starał się starannie dobrać słowa.
— A wy bylibyście zainteresowani moimi usługami w celu… załatwienia tych subtelności?
— Bylibyśmy zainteresowani usługami — powiedział Darhel bardzo ostrożnie.
— Moimi usługami?
— Gdyby sporządzał pan dla nas faktury z wyszczególnieniem wydatków…