Выбрать главу

— Wydaje mi się, że dostajesz lekkiej paranoi. Z mojego punktu widzenie Galaksjanie wydają się w porządku — nie zgodziła się Sharon.

— Może. Możliwe, że moja paranoja jest dziedziczna. Ale Jack chciał, żebym z nim pracował, bo jestem autorem książek fantastyczno-naukowych. Każdy zapaleniec science fiction zna historię „Ludzkość jest najlepsza”.

— Ja nie.

— A szkoda. Dobra opowieść z lat pięćdziesiątych. Obcy lądują na Ziemi i zaczynają wspierać rasę ludzką. Lepsze żywienie, koniec wojen, kontrola przyrostu populacji. Wszyscy kosmici noszą przy sobie małą książkę. Mówią, że tytuł brzmi „Ludzkość jest najlepsza”. Jedną z postaci opowieści jest lingwista, który próbuje zrozumieć język Obcych. Do dyspozycji ma jedną kopię ich książki. Na koniec kilku szczęśliwców zostaje zaproszonych na planetę przybyszów. Lingwista wreszcie tłumaczy książkę. To książka kucharska.

— Uf! Ale w czym problem? Myślałam, że Darhelowie są wegetarianami.

— Wszystkie tłumaczenia odbywają się za pośrednictwem inteligentnych przekaźników zaprogramowanych przez Darhelów. Ta rasa filtruje także wszelkie informacje, które docierają do nas spoza planety, i miała wpływ na wszystkie ważne decyzje, których byłem świadkiem. Podejrzewam, że kontrolują wszystko, co dotyczy prowadzenia wojny, a podejmowane decyzje są bardzo złe. Unikają fotografowania, więc pewnie nie miałaś okazji dobrze im się przyjrzeć. Wierz mi, może i jedzą tylko warzywa, ale nie są zbudowani jak roślinożercy. Darhelowie są inteligentni i pragmatyczni, więc skąd te złe decyzje?

— Jakie złe decyzje?

— Bardzo różne. Cholera, wyboru Szefa Sztabu, przyszłego „Głównego Dowódcy”, dokonano bardzo chytrze.

— Sekundę, Mike! Darhelowie nie wybierają przecież przewodniczącego Sztabu.

— Zdziwiłabyś się, na co oni mają wpływ.

— A czy ktoś nie może, nie wiem, sprawdzać tych decyzji? Przyjrzeć się Darhelom?

— Tak, rzekomo prowadzona jest pewna „czarna” operacja, ale jest drobny problem: z nielicznymi wyjątkami uczestnicy operacji, których spotkałem, to beznadziejne ofermy. W projekcie, który jest zapewne największym przedsięwzięciem naszego wywiadu, powinni brać udział najlepsi i najbystrzejsi, a nie półgłówki, których przydzielono do tego zadania.

— Czy nie jesteś… cóż, nieco zbyt krytyczny… czasami?

— Kochanie, jeden z nich zapytał, czy nie moglibyśmy przeprowadzić ziemnowodnej inwazji na Diess. Nie możemy, do cholery. Najwyraźniej nie chwytał, że w kosmosie jest próżnia, promienie lasera rozchodzą się mniej więcej po liniach prostych, a Ziemia jest okrągła. Albo David Hume, który zarządza projektem, jest wspaniałym aktorem, albo jednym z najgłupszych ludzi na świecie.

* * *

Komandor porucznik David Hume dwa razy przekręcił na palcu sygnet Akademii Marynarki Wojennej w Annapolis i podrapał się w tył głowy. Główny lingwista, Mark Jervic, kłócił się właśnie ze swoim asystentem na temat jakiegoś szczegółu deklinacji w języku Tchpth i nie zwracał najmniejszej uwagi na przełożonego. Po chwili z wigorem pokiwał głową na znak, że zgadza się z jakimś stwierdzeniem, i zamaszyście machnął rękami, jak gdyby chciał nakłonić cały świat do jego jednomyślnego poparcia.

Po lunchu w lokalnych delikatesach komandor Hume poszedł do parku Washington Mall i skręcił Independece Avenue w stronę Kapitolu. Chłodny północny wiatr dął przez park i targał na wszystkie strony łysymi gałęziami wiśniowych drzew. Komandor przez chwilę patrzył na drzewa i zastanawiał się, dlaczego tak przyciągają jego uwagę. Wreszcie zdał sobie sprawę, że przypominały mu one werset z „Piekła” Dantego. Dreszcz, który nim wstrząsnął, miał niewiele wspólnego z przenikliwym bożonarodzeniowym chłodem.

Na chwilę stanął przy odbijającym światło basenie, a następnie ruszył naprzód. Po chwili dołączył do niego doktor Jervic i obydwaj powoli poszli ścieżką w stronę Pomnika Ofiar Wojny w Wietnamie.

Komandor Hume wyciągnął z aktówki duży pakunek i wcisnął włącznik zamontowany na prowizorycznej plastikowej skrzynce. Mijający ich biegacz zaklął po japońsku, kiedy potężny impuls elektromagnetyczny wyłączył jego walkmana.

— A może laser? — zapytał Jervic.

— To będzie bardzo trudne w tych warunkach. To samo dotyczy mikrofonów na karabinach, a szumy w tle mają tę samą częstotliwość co głos ludzki.

— Czytanie z ruchu ust.

— Rozglądaj się — powiedział Hume, odwrócił się, żeby spojrzeć na drugą stronę basenu, i usiadł na ławce. — Więc?

Mimo że osiemdziesiąt procent uczestników „Operacji Głęboki Wgląd” istotnie stanowili wysokiej klasy kretyni, to ani dowódca projektu, który był bardzo, bardzo dobrym aktorem, ani jego główny asystent nie zaliczali się do tej kategorii.

— Czy nie powinieneś był zadać tego pytania, zanim, że się tak wyrażę, przeszedłeś Rubikon? — zapytał Mark i dyskretnie wskazał na generator impulsów elektromagnetycznych. — Przecież nas obserwują.

— Oczywiście, wiem o tym. Ale z moimi informacjami i tak byliśmy już po drugiej stronie Rubikonu. Co masz jeszcze do dodania? — zapytał ostro Hume.

Chciał udawać głupiego dla celów misji, a doktor Jervic czasem najwyraźniej zapominał, że to tylko gra. Po sześciu długich latach, które przepracowali razem w Bostonie, Mark powinien już wiedzieć, kim był mózg operacji.

— Cóż, programy tłumaczeniowe inteligentnych przekaźników zawierają kilka ciekawych protokołów. Bardzo ciekawych.

Jervic, były wykładowca na Harvardzie, umilkł na chwilę i strzelił palcami.

— Skończ z tym cholernym dramatyzmem — warknął Hume. — Nie ma na to czasu.

— No, dobrze — westchnął Jervic. — Protokoły umyślnie wprowadzają w błąd, szczególnie w zakresie genetyki, biotechniki, programowania, a także, o dziwo, analiz socjologicznych i politycznych. Wprowadzanie w błąd polega na czymś więcej niż tylko zamianie słów, ma bazę tematyczną. Nie mam dostępu do samych programów, ale nie ulega wątpliwości, że Darhelowie umyślnie kierują nas w tych dziedzinach w ślepy zaułek. Szczególnie widoczne jest to, moim zdaniem, w ich niezwykle dziwnym podejściu do socjologii. Stale zdarzają się umyślnie spowodowane błędy i modyfikacje danych dotyczących ludzkiej socjologii, prehistorii i archetypów.

— Archetypy — powtórzył komandor Hume.

Spojrzał na pomnik Washingtona i pomyślał, jak George poradziłby sobie z tym wszystkim. Pewnie niewiele by zrobił; zrzuciłby takie szwindle z lukami informacyjnymi na barki Benjamina Franklina.

— Przypuszczalnie wrodzone wyobrażenia w ludzkiej psyche, wspólne dla wszystkich…

— Wiem, co to są cholerne archetypy, Mark — przerwał ze złością David, wyrwany z zadumy. — Powiedziałem „cholerne” archetypy, nie: „Archetypy? Co to, u licha, są archetypy?”. Przypadkowo zgadza się to z pewnymi danymi, którymi dysponuję. Dobra, czas sprawdzić, czy rzeczywiście mamy nieograniczony dostęp do wszystkiego — ciągnął, wstając z ławki. — Nie uwierzyłbyś, co znalazłem w sanskryckim tłumaczeniu…

— Hej, koleś, masz ognia? — Jeden z wszędobylskich przechodniów zagrodził im drogę z papierosem w ręku.

— Niestety, żołnierzu — powiedział komandor Hume, kiedy zauważył marynarkę polową i blizny, które u każdego żołnierza zasługiwałyby na uznanie. — Nie palę.

— Spoko, koleś — wymamrotał nie ogolony obwieś. — Spoko.