Выбрать главу

— Nie wiem. Wyjechaliśmy, kiedy byłem jeszcze mały — wyznał Moist. — Jeśli o mnie chodzi, to tylko zabawne nazwisko.

— No to proszę porównać z Adorą Belle Dearheart…

— Och, to wcale nie jest zabawne nazwisko — stwierdził Moist.

— Wcale — zgodziła się Adora Belle Dearheart. — W tej chwili jestem całkowicie pozbawiona poczucia humoru. A teraz, kiedy już zachowaliśmy się mniej więcej po ludzku wobec siebie nawzajem, to czego pan właściwie chce?

— Widzi pani, Vetinari zrzucił mi na kark pana… to znaczy Pompę 19 jako… asystenta. Ale nie wiem, jak traktować… — Moist szukał w jej oczach jakiejś sugestii co do politycznie poprawnego określenia, aż w końcu zdecydował się na „go”.

— Hę? Proszę go traktować normalnie.

— To znaczy normalnie jak istotę ludzką czy normalnie jak osobnika z gliny wypełnionej ogniem?

Ku zaskoczeniu Moista Adora Belle Dearheart wyjęła z szuflady biurka papierosy i zapaliła. Chyba źle zrozumiała wyraz jego twarzy, gdyż podsunęła mu paczkę.

— Nie, dziękuję. — Zamachał rękami.

Jeśli nie liczyć czasem jakiejś staruszki z fajką, nigdy jeszcze nie widział palącej kobiety. Było to… dziwnie atrakcyjne, zwłaszcza odkąd się okazało, że pali papierosa, jakby żywiła wobec niego jakąś urazę: zasysa dym i niemal natychmiast go wydmuchuje.

— Zaczyna pan mieć tego dosyć, tak?

Kiedy paliła, trzymała papierosa na wysokości ramienia, a lewy łokieć opierała na prawej dłoni. Adora Belle Dearheart budziła silne wrażenie, że ledwie hamuje gniew.

— Tak! A raczej… — zaczął Moist.

— Ha! To zupełnie jak Kampania Równego Wzrostu i ich protekcjonalne gadanie o krasnoludach, jak to nie powinniśmy używać takich terminów jak „krótka rozmowa” czy „mała kawa”. Golemy nie dźwigają naszego bagażu problemów typu „kim jestem i skąd się tu wziąłem”, jasne? Ponieważ wiedzą. Zostały stworzone, żeby być narzędziami, żeby być czyjąś własnością, żeby pracować. Praca to ich zajęcie. W pewnym sensie praca jest także tym, czym są. I koniec egzystencjalnych niepokojów.

Adora Belle zaciągnęła się i zaraz wypuściła dym nerwowo.

— A potem głupi ludzie próbują ich nazywać „glinianymi osobami” albo „panem Wiertarką”, co wydaje się im dość dziwaczne. Rozumieją, na czym polega wolna wola. Rozumieją też, że jej nie posiadają. Chociaż trzeba pamiętać, że kiedy golem staje się swoim właścicielem, sytuacja całkowicie się zmienia.

— Właścicielem? Jak własność może należeć do siebie? Mówiła pani, że były…

— Oszczędzają i wykupują się, naturalnie. Samoposiadanie to jedyna droga do wolności, jaką skłonne są zaakceptować. Naprawdę działa to tak, że wolne golemy wspierają Powiernictwo, a Powiernictwo wykupuje golemy, gdzie tylko może. Potem nowe golemy wykupują się od Powiernictwa po kosztach. Wszystko dobrze się układa. Wolne golemy zarabiają przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, osiem dni w tygodniu, a jest ich coraz więcej i więcej. Nie jedzą, nie śpią, nie noszą ubrań, nie rozumieją koncepcji odpoczynku. Potrzebna czasem tubka kleju do ceramiki nie kosztuje dużo. W tej chwili wykupują coraz więcej golemów miesięcznie, płacą mi pensję i nikczemną stawkę czynszu, jakiej gospodarz żąda za tę ruinę, bo wie, że wynajmuje ją golemom. Widzi pan, one nigdy się nie skarżą. Płacą tyle, ile się od nich żąda. Są tak cierpliwe, że mogą doprowadzić do szału.

Tubka kleju do ceramiki… Moist próbował zapamiętać tę informację, na wypadek gdyby kiedyś miała się przydać, jednak niektóre procesy umysłowe były całkowicie zajęte coraz silniejszym uświadamianiem sobie, jak wspaniale wyglądają niektóre kobiety w surowych, prostych sukniach.

— Można je chyba uszkodzić, prawda? — zdołał spytać.

— Oczywiście. Młot kowalski trafiający w odpowiedni punkt naprawdę może narobić zniszczeń. Posiadane golemy w tej sytuacji stoją i przyjmują ciosy. Ale golemy Powiernictwa mają prawo się bronić, a kiedy ktoś ważący tonę wyrywa panu młot z ręki, lepiej ustąpić, i to szybko.

— Wydaje mi się, że pan Pompa ma prawo uderzyć człowieka — stwierdził Moist.

— Całkiem możliwe. Dużo wolnych jest temu przeciwnych, ale inne uważają, że nie można winić narzędzia za czyn, do którego zostanie użyte. Wiele o tym dyskutują. Całymi dniami.

Żadnych pierścionków ani obrączek na palcach, zauważył Moist. Jak to jest, że atrakcyjna dziewczyna zgadza się pracować dla bandy glinianych typów?

— Fascynujące — zapewnił. — Gdzie mógłbym dowiedzieć się więcej?

— Mamy broszurę — oświadczyła prawie na pewno panna Dearheart. Wysunęła szufladę i rzuciła na biurko cienką książeczkę. — Należy się pięć pensów.

Tytuł na okładce brzmiał „Glina powszednia”.

Moist położył na biurku dolara.

— Reszty nie trzeba.

— Nie! — zawołała panna Dearheart, szukając w szufladzie monet. — Nie przeczytał pan tego, co jest wypisane nad drzwiami?

— Owszem. „RozwaL Darni!”.

Panna Dearheart zmęczonym gestem przycisnęła dłoń do czoła.

— No tak. Malarz jeszcze nie przyszedł. Ale pod spodem… Proszę spojrzeć, jest na tylnej okładce naszej broszury…

— przeczytał, a przynajmniej popatrzył Moist.

— To jeden z ich języków — wyjaśniła panna Dearheart. — Trochę jest… mistyczny. Podobno mówią nim anioły. Tłumaczy się na „Z Naszej Własnej Ręki Albo Żadnej”. Są bardzo stanowczo niezależne. Nie ma pan nawet pojęcia.

Ona je podziwia, pomyślał Moist. Ojoj. Ale… anioły?

— Bardzo dziękuję — powiedział. — Chyba już pójdę. Postaram się… no, w każdym razie dziękuję.

— Co pan robi w Urzędzie Pocztowym, panie von Lipwig? — spytała, gdy otwierał drzwi.

— Proszę mi mówić „Moist” — poprosił Moist, a pewne elementy jego wewnętrznego „ja” zadygotały. — Jestem nowym poczmistrzem.

— Poważnie? — zdziwiła się panna Dearheart. — W takim razie cieszę się, że ma pan Pompę 19. Rozumiem, że kilku ostatnich poczmistrzów nie przetrwało długo.

— Chyba coś o tym słyszałem — zgodził się Moist z uśmiechem. — Wygląda na to, że za dawnych czasów nie było to bezpieczne stanowisko.

Panna Dearheart zmarszczyła czoło.

— Za dawnych czasów? Zeszły miesiąc to dawne czasy?

* * *

Lord Vetinari wyglądał przez okno. Z jego gabinetu rozciągał się kiedyś wspaniały widok na miasto. I technicznie biorąc, wciąż tam był, tyle że linię dachów porastał gąszcz wież sekarowych, mrugających i migających w promieniach słońca. Na Tumpie, starym wzgórzu zamkowym za rzeką, wielka wieża — jeden koniec Wielkiego Pnia wijącego się ponad dwa tysiące mil przez cały kontynent, do Genoi — połyskiwała od semaforów.

Przyjemnie było widzieć krwiobieg handlu, wymiany i dyplomacji pracujący równym strumieniem — zwłaszcza jeśli zatrudniało się urzędników wyjątkowo dobrze radzących sobie z deszyfracją. Czerń i biel za dnia, światło i ciemność nocą… przesłony nieruchomiały tylko w czasie mgły i śnieżycy.

Przynajmniej do niedawna. Bo od kilku miesięcy…

Patrycjusz westchnął i wrócił za biurko.

Leżała tam otwarta teczka. Zawierała raport komendanta Vimesa ze Straży Miejskiej, z licznymi wykrzyknikami. Zawierała również bardziej wyważony raport referenta Alfreda, a Vetinari zakreślił fragment zatytułowany „Dymiące Gnu”.

Zabrzmiało delikatne pukanie do drzwi i urzędnik Drumknott wsunął się do gabinetu niczym duch.