— Tyle szacunku bardzo mi pochlebia — zapewnił Patrycjusz. — Ale jedyny wybór, jaki mają wasi klienci, jest pomiędzy wami i niczym.
— Dokładnie tak — przyznał spokojnie Reacher Gilt. — Zawsze jest jakiś wybór. Mogą przejechać konno parę tysięcy mil albo mogą cierpliwie czekać, aż nam się uda przesłać ich wiadomość.
Vetinari rzucił mu uśmiech trwający tak długo jak błysk pioruna.
— Albo sfinansować i zbudować inny system — rzekł. — Choć zauważam, że każda inna firma, która próbowała stworzyć konkurencyjną sieć sekarów, padała dość szybko, często w niepokojących okolicznościach. Upadki ze szczytów wież semaforowych i tak dalej.
— Wypadki się zdarzają. To bardzo przykre — oświadczył Gilt sztywno.
— Bardzo przykre — powtórzył Vetinari.
Znowu przysunął sobie papier, lekko przemieszczając teczki, by pojawiło się parę nazwisk. Po czym zanotował „Bardzo przykre”.
— No cóż, to chyba wyczerpuje wszystkie kwestie — stwierdził. — Właściwie celem naszego spotkania było oficjalne powiadomienie panów, że w końcu otwieram na nowo Urząd Pocztowy, zgodnie z planem. To grzecznościowe zawiadomienie, ale uznałem, że powinienem panów uprzedzić, jako że przecież prowadzą panowie podobny interes. Jak sądzę, ostatni łańcuch wypadków powinien ulec prze…
Reacher Gilt parsknął śmiechem.
— Przepraszam, panie… Czy poprawnie cię zrozumiałem? Czy naprawdę zamierzasz, wbrew wszystkiemu, kontynuować to szaleństwo? Poczta? Kiedy wszyscy wiemy, że było to powolne, zacofane, z przerostem zatrudnienia, ociężałe monstrum? Ledwie zarabiało na własne utrzymanie! Było samą esencją i przykładem przedsięwzięcia publicznego.
— To prawda, Urząd Pocztowy nigdy nie przynosił wielkich zysków, lecz w centralnych rejonach miasta dostarczano listy siedem razy dziennie — przypomniał Vetinari tonem lodowatym jak morskie głębiny.
— Ha! Ale nie pod koniec! — wtrącił pan Horsefry. — Pod koniec był już demonicznie bezużyteczny!
— W samej rzeczy. Klasyczny przykład rozpadającego się przedsięwzięcia rządowego, wyciągającego pieniądze z publicznej sakiewki — dodał Gilt.
— Szczera prawda! — zgodził się pan Horsefry. — Mówiło się, że aby się pozbyć trupa, wystarczyło go zanieść na pocztę i już nigdy więcej nikt go nie widział.
— A widział? — Vetinari uniósł brew.
— Co widział?
— Czy ktoś widział tego trupa.
W oczach pana Horsefrya błysnął nagły lęk.
— Co takiego? Skąd mogę wiedzieć?
— Ach, rozumiem… — rzekł lord Vetinari. — To był żart. No cóż… — Przełożył jakieś papiery. — Niestety, Urząd Pocztowy zyskał sobie opinię nie systemu służącego efektywnemu dostarczaniu poczty, dla dobra i korzyści nas wszystkich, ale czegoś w rodzaju skarbonki. Dlatego upadł, tracąc i listy, i pieniądze. Może powinno to być lekcją dla nas wszystkich. W każdym razie wiążę wielkie nadzieje z panem Lipwigiem, młodym człowiekiem z głową pełną pomysłów. I nie traci jej na dużych wysokościach, choć nie przypuszczam, żeby wspinał się na wieże.
— Mam tylko nadzieję, że ta inicjatywa nie obciąży naszych podatków — odezwał się pan Slant.
— Zapewniam, że poza skromną sumą, niezbędną na, jak to mówią, wstępny rozruch, służba pocztowa będzie się utrzymywać samodzielnie, tak jak było kiedyś. Nie możemy zbyt głęboko sięgać do publicznej kiesy, prawda? Cóż, panowie, zdaję sobie sprawę z faktu, że oderwałem was od waszych bardzo ważnych zajęć. Mam nadzieję, że Pień już wkrótce znów zacznie funkcjonować.
Wstali wszyscy. Reacher Gilt pochylił się jeszcze nad stołem.
— Czy wolno mi pogratulować waszej lordowskiej mości?
— To prawdziwa rozkosz wiedzieć, że ma pan chęć pogratulować mi czegokolwiek, panie Gilt — odparł Vetinari. — A czemu zawdzięczam to niezwykłe zdarzenie?
— Temu, panie. — Gilt wskazał boczny stolik, na którym leżał obciosany z grubsza kamienny blok. — Czy to nie oryginalna płyta Hnaflbaflsniflwhifltafl? Llamedosjańska błękitna skała, prawda? A figury wyglądają na bazalt, demonicznie trudny do rzeźbienia. Cenny antyk, jak sądzę.
— Dostałem to w prezencie od Dolnego Króla krasnoludów — wyjaśnił Patrycjusz. — Rzeczywiście, to bardzo stary zestaw.
— I widzę, że ma pan tu rozpoczętą partię. Gra pan stroną krasnoludów, prawda?
— Tak. Gram za pośrednictwem sekarów z dawną przyjaciółką w Überwaldzie. Miałem szczęście, bo wasza wczorajsza awaria dała mi dodatkowy dzień na przemyślenie następnego posunięcia.
Spojrzeli sobie w oczy. Reacher Gilt wybuchnął śmiechem. Vetinari uśmiechnął się lekko. Pozostali, którzy rozpaczliwie pragnęli się zaśmiać, zaśmiali się także. Widzicie, jesteśmy zaprzyjaźnieni, właściwie to jesteśmy kolegami, na pewno nie stanie się nic złego.
Śmiech ucichł trochę niepewnie. Gilt i Vetinari zachowali swe uśmiechy, utrzymali kontakt wzrokowy.
— Powinniśmy zagrać — uznał Gilt. — Sam mam całkiem ładną planszę. Zwykle wolę grać stroną trolli.
— Bezlitośni, początkowo walczący z przeważającym liczebnie wrogiem, skazani na klęskę w rękach nieuważnego gracza — rzekł Vetinari.
— Tak, tak. A krasnoludy polegają na chytrości, zwodniczych manewrach i szybkich zmianach pozycji. Na tej planszy człowiek może się wiele dowiedzieć o słabościach przeciwnika — stwierdził Gilt.
— Doprawdy? — Vetinari uniósł brwi. — Czy nie powinien raczej dowiadywać się o własnych?
— Och, to tylko łups! Łatwy! — wykrzyknął ktoś.
Obaj spojrzeli na Horsefrya, któremu ulga dodała pewności siebie.
— Grałem w to jako dzieciak — paplał. — Nuda! Krasnoludy zawsze wygrywają!
Gilt i Vetinari wymienili spojrzenia. Mówiły one: choć panem i każdym aspektem pańskiej osobistej filozofii pogardzam do głębi niemierzalnej żadną sondą, muszę jednak przyznać, że przynajmniej nie jest pan Crispinem Horsefryem.
— Pozory często mylą, Crispinie — oświadczył jowialnie Gilt. — Grający trollami wcale nie musi przegrać, jeśli tylko dobrze się skoncentruje.
— Kiedyś wepchnąłem krasnoluda sobie do nosa i mama musiała go wyciągać spinką do włosów — oświadczył Horsefry takim tonem, jakby było to dla niego źródłem ogromnej dumy.
Gilt objął go za ramiona.
— To bardzo ciekawe, Crispinie — zapewnił. — Myślisz, że coś takiego mogłoby zdarzyć się znowu?
Kiedy wyszli, Vetinari stanął przy oknie i patrzył na miasto. Po kilku minutach zjawił się Drumknott.
— W przedpokoju nastąpiła krótka wymiana zdań, panie — poinformował.
Vetinari nie obejrzał się, ale uniósł dłoń.
— Niech pomyślę… Przypuszczam, że jeden z nich powiedział coś w rodzaju: „Myślicie, że on…”, a Slant natychmiast go uciszył. Pan Horsefry, jak podejrzewam…
Drumknott zerknął na trzymaną w ręku kartkę.
— Prawie co do słowa, panie.
— Nie wymaga to przesadnie bujnej wyobraźni — westchnął Patrycjusz. — Drogi pan Slant. Jest taki… niezawodny. Czasami myślę, że gdyby już nie był zombi, koniecznie należałoby go przemienić.
— Czy mam polecić rozpoczęcie dochodzenia pierwszego stopnia wobec pana Gilta?
— Wielkie nieba, nie! On jest za sprytny. Rozpocznij je wobec pana Horsefrya.
— Naprawdę, panie? Przecież sam wczoraj mówiłeś, że uważasz go jedynie za chciwego durnia.
— Nerwowego durnia, co może się okazać przydatne. Jest sprzedajnym tchórzem i żarłokiem. Widziałem, jak siada do kociołka au feu z białą fasolą, i był to wstrząsający widok, Drumknott, którego nie zapomnę łatwo. Sosem chlapał na wszystkie strony. A te różowe koszule, które nosi, kosztują powyżej stu dolarów za sztukę. Och, zdobywa cudze pieniądze w sposób pewny, sekretny i niezbyt sprytny. Wyślij… tak, wyślij referenta Briana.