Kiedy chłopak poczłapał niezgrabnie na swój koniec pokoju — a rzeczywiście był niezgrabny — Moist zauważył, że Groat przygląda mu się z chytrą miną.
— Dobra robota, panie Lipwig. Dobra robota.
— Dziękuję.
— Bystry ma pan wzrok, nie ma co — ciągnął staruszek.
— Światło się odbijało…
— Nie, chodzi mi o to, że zobaczył pan bruk na Targowej. Bo ona cała wyłożona jest płytkami…
Na jego obojętne spojrzenie Moist odpowiedział jeszcze obojętniejszym.
— Kamienie czy płyty, co za różnica?
— Tak, rzeczywiście. To nieważne — ustąpił Groat.
— A teraz — rzekł Moist, czując, że musi odetchnąć świeżym powietrzem — pójdę załatwić pewną ważną sprawę. Będę wdzięczny, jeśli zechce mi pan towarzyszyć, panie Groat. Niech pan znajdzie jakiś łom i go przyniesie. Pan też będzie mi potrzebny, panie Pompa.
Wilkołaki i golemy, golemy i wilkołaki, myślał Moist. Nie wyrwę się stąd. Równie dobrze mogę to potraktować poważnie.
Pokażę im znak.
— Mam taki zwyczaj — rzekł Moist, prowadząc po mieście. — Związany z szyldami.
— Szyldami, sir? — zdziwił się Groat, który starał się iść jak najbliżej murów.
— Tak, młodszy listonoszu Groat. Z szyldami. — Moist zauważył, że staruszek skrzywił się boleśnie na dźwięk słowa „młodszy”. — A zwłaszcza takimi, którym brakuje liter. Kiedy taki zobaczę, odruchowo odczytuję, co mówiły te brakujące litery.
— A jak pan to robi, sir, kiedy właśnie ich brakuje? — zdziwił się Groat.
Aha, więc to jest wskazówka tłumacząca, dlaczego wciąż siedzisz w tym sypiącym się gmachu i po całych dniach parzysz herbatę z kamieni i zielska, pomyślał Moist.
— To wrodzony talent — powiedział. — Oczywiście mogę się mylić, ale… Aha, tutaj skręcamy w lewo.
Ulica była dość ruchliwa, a warsztat znajdował się tuż przed nimi. I spełniał wszystkie nadzieje Moista.
— Voilà — wykrzyknął Moist. Po czym przypomniał sobie o publiczności i wyjaśnił: — Czyli, inaczej mówiąc: oto jest.
— To przecież zakład fryzjerski — stwierdził niepewnie Groat. — Damski.
— Ach, jesteś człowiekiem światowym, Tolliverze, nie dasz się oszukać. A nazwa tego zakładu, nad wystawą, wypisana tymi dużymi niebieskozielonymi literami brzmi…?
— „U Gianni” — przeczytał Groat. — I…?
— Owszem, „U Gianni”. Powinno być „U Gianniego”, ale nie jest, a to dlatego, że… Może zastanowimy się wspólnie?
— Eee… — Groat wpatrywał się nerwowo w litery, wzywając je, by ujawniły swe znaczenie.
— Blisko. Nie ma Gianniego, ponieważ nie ma drugiego G w tym bohaterskim haśle, które zdobi nasz ukochany Urząd Pocztowy. — Zaczekał, aż błyśnie światełko zrozumienia. — Te wielkie metalowe litery zostały skradzione z naszej fasady, panie Groast. Czyli z przedniej ściany budynku. To one są powodem Sie i Wypełeniu, panie Groat.
Minęła dłuższa chwila, nim nastąpił umysłowy wschód słońca pana Groata, ale kiedy to się stało, Moist był przygotowany.
— Nie, nie, nie! — zawołał, gdy staruszek rzucił się naprzód. Moist chwycił go za brudny kołnierz i niemal poderwał nad ziemię. — Przecież nie tak załatwiamy te sprawy, prawda?
— To własność Urzędu Pocztowego! To coś gorszego niż kradzież! To zdrada stanu!
— Istotnie. Panie Pompa, zechce pan przytrzymać naszego przyjaciela, a ja pójdę i… przedyskutuję tę sprawę.
Moist przekazał golemowi młodszego listonosza i otrzepał ubranie. Wyglądało na nieco zmięte, ale trudno.
— No to co pan chce zrobić? — dopytywał się Groat.
Moist uśmiechnął się promiennie.
— Coś, w czym jestem dobry, panie Groat. Porozmawiam z ludźmi.
Przeszedł przez ulicę i otworzył drzwi. Brzęknął dzwonek. W zakładzie było wiele niedużych boksów, a powietrze pachniało słodko, dusząco i jakby różowo. Tuż przy drzwiach stało nieduże biurko z wielkim, otwartym terminarzem. Wokół stały kwiaty, a młoda kobieta za biurkiem rzuciła mu pełne wyższości spojrzenie, które miało wkrótce kosztować jej pracodawcę sporo pieniędzy.
Moist przybrał posępny wyraz twarzy, pochylił się i powiedział głosem, mającym wprawdzie wszelkie cechy charakterystyczne szeptu, ale słyszalnym z daleka:
— Czy zastałem pana Gianniego? To bardzo ważne.
— A o jaką sprawę chodzi?
— Cóż… to dosyć delikatna kwestia… — mówił Moist. Widział, jak odwracają się czubki głów pokrytych trwałą. — Ale może mu pani powiedzieć, że to dobra wiadomość.
— No, jeśli dobra…
— Niech mu pani przekaże, że zdołam chyba przekonać lorda Vetinariego, iż można rozwiązać ten problem bez wnoszenia oskarżeń. Prawdopodobnie. — Moist zniżył głos na tyle, by wzrosło zainteresowanie klientek, ale nie aż tak, by był niesłyszalny.
Kobieta patrzyła na niego ze zgrozą.
— Zdoła pan…
Wyciągnęła rękę do zdobionej rury głosowej, ale Moist delikatnie wyjął ją z jej dłoni, gwizdnął fachowo, uniósł końcówkę do ucha i błysnął zębami w uśmiechu.
— Dziękuję — rzucił.
W każdej sytuacji należy się uśmiechać, mówić właściwym tonem właściwe słowa i zawsze, ale to zawsze niczym supernowa promieniować pewnością siebie.
W jego uchu zabrzmiał głos słaby jak chrobotanie pająka uwięzionego w pudełku zapałek.
— Cianicz uaff nabnab?
— Gianni? — rzucił Moist w głąb rury. — Miło, że znalazłeś dla mnie czas. Tu Moist, Moist von Lipwig. Naczelny poczmistrz. — Przyjrzał się rurze głosowej, która znikała w suficie. — Bardzo się cieszę, Gianni, że chcesz nam pomóc. Chodzi o te brakujące litery. O siedem brakujących liter, ściślej mówiąc.
— Krik? Szabadawik? Zgrit ma dokumiks?
— Nie noszę ze sobą takich rzeczy, Gianni, ale jeśli zechcesz wyjrzeć przez okno, zobaczysz mojego osobistego asystenta, pana Pompę. Stoi po drugiej stronie ulicy.
Ma osiem stóp wzrostu i trzyma wielki łom, dodał Moist w myślach. Mrugnął do kobiety za biurkiem, która obserwowała go ze swego rodzaju podziwem. Zawsze starał się rozwijać talenty interpersonalne.
Usłyszał stłumiony przez podłogę okrzyk. Przez rurę głosową brzmiało to jak:
— Zutr gikibibuny!
— Tak — potwierdził Moist. — Może lepiej wejdę do ciebie na górę i porozmawiamy bezpośrednio?
Dziesięć minut później Moist przeszedł przez ulicę i uśmiechnął się do swojego personelu.
— Panie Pompa, zechce pan przejść tam i podważyć nasze litery? Proszę się starać niczego nie uszkodzić, pan Gianni wykazał wielką chęć współpracy. Tolliverze, mieszkasz tu już od wielu lat, prawda? Na pewno wiesz, gdzie wynająć ludzi z linami, drabinami i podobnym sprzętem? Chcę, żeby do południa te litery znalazły się znowu na naszym gmachu.
— To będzie dużo kosztować, panie Lipwig…
Groat w oszołomieniu patrzył na przełożonego. Moist wyciągnął z kieszeni mieszek i zadzwonił nim znacząco.
— Sto dolarów powinno wystarczyć z nadwyżką — powiedział. — Pan Gianni był bardzo skruszony i bardzo, bardzo skory do pomocy. Twierdzi, że przed laty kupił te litery od jakiegoś człowieka w gospodzie, i że z radością zapłaci za ich powrót na właściwe miejsce. Zadziwiające, jak mili bywają ludzie, jeśli podejść do nich w odpowiedni sposób.
Po drugiej stronie ulicy rozległ się głośny brzęk — pan Pompa bez widocznego wysiłku zdjął właśnie U.