Выбрать главу

Odzywaj się grzecznie i zatrudniaj wielkiego osobnika z łomem, myślał Moist. Może jakoś da się tutaj wytrzymać.

* * *

Słabe światło słońca błysnęło na N przesuwanym na odpowiednie miejsce. W dole zebrał się spory tłumek. Mieszkańcy Ankh-Morpork zwracali uwagę na ludzi na dachach, gdyż zawsze istniała szansa na ciekawe samobójstwo. Kiedy ostatnia litera została przybita do muru, zabrzmiały oklaski, po prostu dla zasady.

Czterech zabitych, myślał Moist, spoglądając na dach. Ciekawe, co mi powie straż. Czy wiedzą o mnie? Czy wierzą, że nie żyję? Czy w ogóle mam ochotę na rozmowę z policjantami? Nie! Do demona! Jedyną metodą, żeby się z tego wyrwać, jest ucieczka do przodu, nie wstecz. Niech piekło pochłonie tego przeklętego Vetinariego! Ale jest sposób, żeby wygrać.

Mógłby zarabiać pieniądze!

Był teraz elementem rządu. Prawda? A rządy zabierają ludziom pieniądze. Do tego służą.

Miał talenty interpersonalne, tak? Umiał ludzi przekonać, że mosiądz to złoto, które trochę zmatowiało, że szkło to diament, że jutro będą nalewali darmowe piwo.

Przechytrzy wszystkich. Nie będzie próbował ucieczki, jeszcze nie! Skoro golem może sobie kupić wolność, to on też może. Zostanie tutaj, będzie się krzątał, będzie udawał zapracowanego, a wszystkie rachunki będzie posyłał Vetinariemu, ponieważ to przecież praca dla rządu! Jak mógłby się sprzeciwić?

A jeżeli Moist von Lipwig nie zbierze odrobiny… nie, jeśli nie zbierze wielkiej porcji śmietanki z czubka, i z dna, i może jeszcze trochę z boków, to na to nie zasłużył. Dopiero wtedy, gdy już wszystko będzie gładko się toczyć, gdy będzie spływać gotówka… Wtedy nadejdzie czas na zaplanowanie wielkiego numeru. Za odpowiednie pieniądze wynajmie odpowiednią liczbę ludzi z ciężkimi młotami…

Robotnicy wciągnęli się z powrotem na płaski dach. Gapie krzyknęli radośnie, uznawszy widać, że nie była to zła zabawa, chociaż nikt nie spadł.

— Co pan o tym myśli, panie Groat? — zapytał Moist.

— Ładnie wygląda, sir, naprawdę ładnie — przyznał Groat.

Gapie się rozeszli, a oni wrócili do budynku.

— A więc niczego nie zakłócamy? — upewnił się Moist.

Groat poklepał zaskoczonego poczmistrza po ramieniu.

— Nie wiem, dlaczego jego lordowska mość pana tu przysłał, sir, naprawdę nie wiem — szepnął. — Ma pan dobre chęci, to widzę. Ale proszę posłuchać mojej rady, sir, i wynieść się stąd.

Moist zerknął w stronę drzwi frontowych. Obok nich stał pan Pompa. Tylko stał, ze zwisającymi rękami. Ogień w jego oczach jarzył się słabo.

— Nie mogę — rzekł.

— Miło, że pan tak mówi, sir, ale to nie jest miejsce dla młodego człowieka z przyszłością. Takiemu Stanleyowi niczego więcej nie trzeba, póki ma swoje szpilki, ale pan, sir, pan mógłby zajść wysoko.

— Nie, chybabym nie mógł. Naprawdę, panie Groat, moje miejsce jest tutaj.

— Niech pana bogowie błogosławią za takie słowa, sir, niech pana błogosławią. — Łzy wzruszenia spływały Groatowi po policzkach. — Kiedyś byliśmy bohaterami — mówił. — Ludzie na nas czekali. Wyglądali nas. Wszyscy nas znali. To była kiedyś wspaniała praca. Służba! Kiedyś byliśmy poczciarzami!

— Proszę pana!

Moist się obejrzał. Troje ludzi zmierzało w jego stronę, a on musiał powstrzymał odruch, by rzucić się do ucieczki. Zwłaszcza kiedy jeden z tej trójki krzyknął:

— Tak, to on!

Rozpoznał spotkanego rankiem sprzedawcę warzyw. Za nim szła para starszych osób. Mężczyzna o surowej twarzy i dumnej postawie człowieka, który każdego dnia poskramia kapustę, zatrzymał się tuż przed Moistem.

— Czy jesteś listo’noszem, młody człowieku? — huknął.

— Tak, drogi panie, myślę, że tak… W czym mógłbym…

— Dostarczyłeś mi list od tej oto Aggie! Jestem Tim Parker! — ryczał mężczyzna. — No więc nie’którzy by powiedzieli, że trochę był s’późniony!

— Och… owszem, ale…

— Nie brak ci od’wagi, młody człowieku!

— Bardzo mi przykro, ale… — zaczął Moist.

Umiejętności interpersonalne nie na wiele mogły się przydać wobec pana Parkera. Należał do tych niewrażliwych osób, których kontrola nad głośnością była mniej więcej tak dobra, jak zrozumienie przestrzeni osobistej.

— Przy’kro?! — krzyknął. — A czemu ma ci być przy’kro? Nie twoja wina, chłopcze! Nie było cię nawet na świe’cie! To ja byłem durniem, bo po’myślałem, że jej nie zależy! Ha, taki byłem za’łamany, że wyjechałem i wstąpiłem do… — Rumianą twarz wykrzywił grymas umysłowego wysiłku. — No wiesz… wiel’błądy, śmieszne czapki, piasek, wszystko żeby zapomnieć…

— Klatchiańska Legia Cudzoziemska — podpowiedział Moist.

— O wła’śnie! A kiedy wróciłem, spotkałem Sadie, a Aggie spotkała Fredericka, oboje się urządzili’śmy i zapomnieli’śmy, że to drugie gdzieś żyje, aż nagle niech mnie pioruny biją, jeśli to nie list od Aggie! Razem z moim chło’pakiem szukaliśmy jej całe rano! I żeby nie prze’ciągać, chłopcze, w sobotę bierzemy ślub! Dzięki tobie!

Pan Parker należał do tych mężczyzn, którzy z wiekiem stają się twardsi. Kiedy klepnął Moista w plecy, było to jak cios krzesłem.

— Ale czy Frederick i Sadie nie będą protestować? — wykrztusił Moist.

— Wątpię. Frederick od’szedł dziesięć lat temu, a Sadie od pięciu leży na Po’mniejszych Bóstwach! — zahuczał radośnie pan Parker. — Przykro nam było ich że’gnać, ale, jak mówi Aggie, takie jest prze’znaczenie, a ciebie, chłopcze, przysłała jakaś wyższa moc. Trzeba kogoś na’prawdę odważnego, żeby przyszedł i przyniósł list po tylu latach! Wielu jest takich, co by go wy’rzucili jak śmiecia bez znaczenia! I zrobisz mnie i przy’szłej drugiej pani Parkerowej wielką radość, jeśli będziesz honorowym gościem na naszym ślubie, a ja na przy’kład nawet nie chcę słyszeć o od’mowie! W tym roku jestem też Wielkim Mistrzem Gildii Kupców! Może i nie jesteśmy tacy ali’ganccy jak skrytobójcy albo alchemicy, ale jest nas wielu, a ja powiem parę słów na twój temat, chłop’cze, możesz być pewien! Mój George zjawi się później tu z zapro’szeniami do doręczenia, skoro wracacie do pracy! I będę zaszczycony, mój chłop’cze, jeśli uściśniesz mi rękę…

Wysunął potężną dłoń. Moist ujął ją… Trudno się pozbyć starych nawyków. Mocny uścisk, stanowczy wzrok…

— Widzę, że z ciebie porządny człowiek — stwierdził Parker. — Ni’gdy się nie mylę! — Drugą ręką ścisnął Moista za ramię, aż zachrzęścił staw. — Jak się nazywasz, chłopcze?

— Lipwig, proszę pana. Moist von Lipwig — odparł Moist. Bał się, że ogłuchnie na jedno ucho.

— Von, tak? No więc świetnie ci idzie jak na cudzo’ziemca i każdemu to powiem w oczy! Musimy już iść, Aggie chce kupić różne fatałaszki!

Kobieta podeszła do Moista, stanęła na palcach i pocałowała go w policzek.

— Ja też umiem poznać dobrego człowieka — powiedziała. — Czy masz jakąś damę serca?

— Co? Nie. Skąd, wcale. Eee… nie!

— Na pewno ją kiedyś spotkasz — zapewniła, uśmiechając się słodko. — A że jesteśmy ci oboje bardzo wdzięczni, radzę, żebyś oświadczył się osobiście. Bardzo się cieszymy, że zobaczymy cię w sobotę!

Moist patrzył, jak odbiega za swą odnalezioną miłością…

— Doręczył pan list? — spytał Groat porażony.

— Tak, panie Groat. Nie planowałem, ale akurat trafiłem do…

— Wziął pan jeden z tych starych listów i go doręczył? — pytał Groat, jakby sama myśl o tym nie mieściła mu się w głowie.