— No to zastanów się nad tym — rzekł. — Płacę za to wszystko! O mało co nie zawisłem, na bogów!
— Tak, Ale Nawet W Tej Chwili Żywi Pan Myśli O Ucieczce, O Jakimś Sposobie Odwrócenia Sytuacji Na Własną Korzyść. Mówią, Że Lampart Nie Zmienia Swoich Spodenek.
— Ale musisz wykonywać moje polecenia, tak? — burknął Moist.
— Tak.
— To to odkręć sobie tę głupią głowę!
Czerwone oczy migotały przez moment. Kiedy Pompa znów się odezwał, mówił głosem Patrycjusza.
— Ach, Lipwig. Mimo wszystko jednak nie uważałeś. Nie możesz nakazać panu Pompie, żeby sam siebie zniszczył. Byłem przekonany, że przez ten czas sam się tego domyślisz. Jeśli po raz drugi wydasz mu takie polecenie, zostaną podjęte działania odwetowe.
Golem znowu zamrugał.
— Jak to… — zaczął Moist.
— Mam Perfekcyjne Wspomnienie Legalnych Instrukcji Słownych — odparł golem swym zwykłym, dudniącym głosem. — Przypuszczam, Że Lord Vetinari, Znając Pański Sposób Myślenia, Zostawił Tę Wiadomość, Ponieważ…
— Chodziło mi o głos!
— Pamięć Perfekcyjna, Panie Lipvig — odparł Pompa. — Potrafię Mówić Wszystkimi Głosami Ludzi.
— Doprawdy? Jak miło z twojej strony.
Moist przyjrzał się panu Pompie. Gliniana twarz nigdy nie zdradzała ożywienia. Miała nos, w pewnym sensie, ale była to tylko grudka gliny. Usta poruszały się, kiedy mówił, a bogowie tylko wiedzieli, w jaki sposób wypalona glina może się tak poruszać… Prawdopodobnie rzeczywiście wiedzieli. Oczy nigdy się nie zamykały, przygasały jedynie.
— Czy naprawdę umiesz czytać mi w myślach? — zapytał.
— Nie. Ekstrapoluję Jedynie W Oparciu O Pańskie Wcześniejsze Zachowanie.
— No to…
Moistowi, co niezwykłe, po prostu brakło słów. Patrzył na tę pozbawioną wyrazu twarz, która mimo to zdołała wyrazić dezaprobatę. Był przyzwyczajony do spojrzeń pełnych gniewu, oburzenia i nienawiści. Wynikały z jego zawodu. Ale czym jest taki golem? Brudem. Wypaloną ziemią. Ludzie patrzący na niego, jakby był czymś gorszym niż pył pod ich stopami, to jedna sprawa, ale dziwnie nieprzyjemne uczucie budził fakt, że nawet pył patrzy tak samo.
— …przestań — dokończył niepewnie. — Idź i… pracuj. Tak. Do roboty. Tym się zajmujesz! Do tego służysz!
Nazywali ją szczęśliwą wieżą sekarową. Wieża 181 wznosiła się dostatecznie blisko miasteczka Bzyk, by człowiek w wolne dni mógł się tam wybrać, licząc na gorącą kąpiel i miękkie łóżko. Był to Überwald, więc miejscowe przekazy nie były zbyt liczne, a także — to ważne — wieża stała daleko, daleko w górach. Dyrekcja nie lubi wyruszać w takie okolice. W dobrych czasach zeszłego roku, kiedy Godzina Umarłych zdarzała się każdej nocy, była to szczęśliwa wieża, ponieważ linia nadawcza i odbiorcza trafiały w Godzinę Umarłych o tej samej porze, więc zawsze mieli tam dodatkową parę rąk przy konserwacji. Teraz wieża 181 załatwiała konserwację w locie, tak jak wszystkie pozostałe, ale wciąż pozostawała dobrą wieżą — dobrze było trafić do jej załogi.
Zwykle załogę stanowili mężczyźni, choć na równinach powtarzano żart, że wieżę 181 obsadzają wampiry i wilkołaki. W rzeczywistości, jak w wielu innych wieżach, obsługiwały ją dzieci.
Wszyscy wiedzieli, jak się to dzieje. Może poza nowym kierownictwem, które prawdopodobnie nie wiedziało, ale gdyby nawet to odkryli, nie zrobiliby niczego poza starannym zapomnieniem o tym, że wiedzą. Dzieciom nie trzeba płacić.
Na ogół młodzi mężczyźni w wieżach pracowali ciężko, w każdą pogodę, za ledwie wystarczające pensje. Byli samotnikami, marzycielami, uciekinierami od prawa, o których prawo zapomniało, albo od wszystkich innych ludzi. Dręczył ich szczególny rodzaj ukierunkowanego szaleństwa; podobno stukot sekarów w końcu trafia człowiekowi do głowy, a wtedy jego umysł działa w tym samym rytmie, aż wcześniej czy później potrafi odczytywać przekazywane wiadomości, słuchając jedynie trzaskania przesłon. W swoich wieżach pili herbatę z dziwacznych blaszanych kubków, o wiele szerszych od dołu, aby się nie przewracały, kiedy wichura uderzy w wieżę. Na urlopie pili alkohol z czegokolwiek. I opowiadali bzdury o przykluczu i nieprzykluczu, o komunikatach systemowych i przestrzeni pakietowej, o wybijaniu, o gorącej stopie, o wieży 181 (dobrze) albo zapchaniu (niedobrze) czy totalnym zapchaniu (całkiem niedobrze), kodzie wejścia, kodzie klucza, dzikim kodzie i żakardzie…
Lubili dzieci, które przypominały im o tych, które zostawili, albo tych, których nigdy nie będą mieli, natomiast dzieci uwielbiały wieże. Przychodziły, kręciły się wszędzie, pomagały przy różnych pracach, może też — patrząc tylko — uczyły się sztuki semaforów. Zwykle były inteligentne, jakby z pomocą czarów opanowywały klawiaturę i dźwignie, na ogół miały dobry wzrok. Większość z nich uciekła z domu, choć nie opuściła go naprawdę.
Ponieważ w wieżach mogły wierzyć, że da się spojrzeć aż na skraj świata. Z pewnością w pogodny dzień dało się zobaczyć kilka sąsiednich wież. Można było udawać, że też umie się odczytywać wiadomości ze stukotu przesłon, gdy pod palcami przepływają nazwy dalekich miejsc, których miały nigdy nie zobaczyć, ale tutaj, w wieży, czuły się jakoś z nimi połączone…
Dla ludzi z wieży 181 była Księżniczką, choć naprawdę miała na imię Alice. Skończyła trzynaście lat i potrafiła obsługiwać linię całymi godzinami bez żadnej pomocy. Później czekała ją interesująca kariera, która… w każdym razie Alice zapamiętała rozmowę tego dnia, ponieważ ją zdziwiła. Nie wszystkie sygnały były wiadomościami. Niektóre przekazywały instrukcje wieżom. Niektóre, kiedy człowiek pracował przy dźwigniach, by nadążyć za dalekim sygnałem, wywoływały pewne zmiany w jego własnej wieży. Księżniczka wiedziała o tym wszystkim. Wiele z tego, co płynęło Wielkim Pniem, nazywane było Pasmem Systemowym. Zawierało instrukcje dla wież, raporty, wiadomości o wiadomościach, a nawet pogaduszki między operatorami, choć te były ostatnio surowo wzbronione. Wszystkie były pisane kodem. Bardzo rzadko trafiał się zwykły tekst w Paśmie Systemowym. Ale teraz…
— Znowu idzie — oznajmiła Księżniczka. — To na pewno jakiś błąd. Nie ma kodu startu ani adresu. Jest w Paśmie Systemowym, ale napisana czystym tekstem.
Po drugiej stronie wieży, siedząc do niej plecami — gdyż obsługiwał górną linię — siedział Roger, który miał siedemnaście lat i pracował już, by zdobyć certyfikat wieżomistrza.
Jego dłoń nie przestała się poruszać, gdy zapytał:
— A co mówi?
— Było tam GNU i wiem, żo to kod, a dalej tylko nazwisko. John Dearheart. Czy to…
— Przesłałaś dalej? — spytał Dziadek.
Dziadek siedział zgarbiony w kącie i naprawiał skrzynkę przesłony w ciasnej komórce w połowie wysokości wieży. Dziadek to wieżomistrz, był już wszędzie i wiedział wszystko. Wszyscy nazywali go Dziadkiem. Miał dwadzieścia sześć lat. Zawsze robił coś w wieży, kiedy pracowała na linii, choć zawsze jakiś chłopiec siedział na drugim krześle. Dopiero później domyśliła się dlaczego…
— Tak, ponieważ był tam kod G — odparła Księżniczka.
— No to postąpiłaś prawidłowo. Nie przejmuj się więcej.
— Tak, ale już wcześniej przesyłałam to nazwisko. Kilka razy. W górę i w dół. Tylko nazwisko, żadnych wiadomości ani nic.
Miała uczucie, że coś jest nie w porządku, ale mówiła dalej.
— Wiem, że U oznacza, że na końcu linii trzeba wiadomość wysłać z powrotem, a N znaczy Niezalogowany. — Popisywała się trochę, ale poświęciła długie godziny na lekturę książki szyfrów. — Czyli to po prostu nazwisko przechodzące cały czas tam i z powrotem! Jaki to ma sens?