Coś naprawdę było nie w porządku. Roger wciąż pracował na swojej linii, ale patrzył prosto przed siebie i miał twarz jak chmura gradowa.
W końcu odezwał się Dziadek:
— Bardzo mądrze, Księżniczko. Miałaś absolutną rację.
— Ha! — rzucił Roger.
— Przepraszam, jeśli zrobiłam coś nie tak, jak należy — rzekła z pokorą dziewczyna. — Pomyślałam tylko, że to dziwne. Kto to jest John Dearheart?
— On… spadł z wieży — wyjaśnił krótko Dziadek.
— Ha! — powtórzył Roger. Szarpał przesłony, jakby nagle zaczął ich nienawidzić.
— Nie żyje? — spytała Księżniczka.
— No, niektórzy uważają… — zaczął Roger.
— Roger! — warknął Dziadek i zabrzmiało to jak ostrzeżenie.
— Wiem o wysyłaniu do domu — oświadczyła Księżniczka. — I wiem, że dusze martwych liniowców pozostają w Pniu.
— Kto ci to powiedział? — spytał Dziadek.
Księżniczka miała dość rozumu, by wiedzieć, że ktoś wpadnie w kłopoty, jeśli odpowie zbyt wyczerpująco.
— Och, po prostu gdzieś o tym słyszałam…
— Ktoś próbował cię wystraszyć. — Dziadek spojrzał na czerwieniejące uszy Rogera.
Księżniczka nie uważała tego za straszne. Jeśli już ktoś musi umrzeć, to lepiej skończyć na przelatywaniu między wieżami niż na leżeniu w ziemi. Ale miała też dość rozumu, by wiedzieć, kiedy zostawić temat.
Po długiej przerwie wypełnionej tylko skrzypieniem prętów przesłony znowu odezwał się Dziadek. Mówił takim tonem, jakby coś go dręczyło.
— Utrzymujemy to nazwisko w ruchu w Paśmie Systemowym — wyjaśnił. A Księżniczce zdawało się, że wiatr w tablicach przesłon zajęczał bardziej posępnie. — Nigdy nie chciałby wrócić do domu. Był prawdziwym liniowcem. Jego imię brzmi w kodzie, w wietrze pośród olinowania, w przesłonach. Słyszałaś kiedyś powiedzenie „Człowiek naprawdę nie umarł, dopóki powtarzane jest jego imię”?
Rozdział piąty
Zagubione w poczcie
Stanley polerował szpilki. Czynił to rozanielony i skupiony, niczym człowiek śniący z otwartymi oczami.
Kolekcja skrzyła się na paskach brązowego papieru i rolkach czarnego filcu tworzących pejzaż świata prawdziwego łebkarza. Obok stało duże, stołowe szkło powiększające, a na podłodze leżał worek rozmaitych szpilek, kupiony w zeszłym tygodniu od emerytowanej krawcowej.
Odkładał moment otworzenia go, by dłużej się nim rozkoszować. Oczywiście, prawie na pewno okaże się pełen zwykłych, typowych „mosiądzów”, może trafi się jakaś płaskogłowa czy z błędem, ale właśnie o to chodzi, że człowiek nigdy nie wiedział. Na tym polega cała radość worków. Nigdy nie wiadomo. Niekolekcjonerzy byli żałośnie obojętni na szpilki — traktowali je, jakby były zaledwie zaostrzonymi kawałkami metalu do przypinania jednych rzeczy do innych. Wiele wspaniałych okazów o wielkiej wartości odkryto w workach szpilek krawieckich.
A teraz stał się właścicielem Numeru Trzeciego, Szerokołebkowego „Kuraka” Ekstradługiego — dzięki temu miłemu panu Lipwigowi. Świat lśnił jak szpilki ułożone równo na rozwiniętym filcu. Stanley może i pachniał trochę serem, miał grzybicę stóp sięgającą do kolan, ale w tej chwili szybował na srebrnych skrzydłach pod migotliwym niebem.
Groat siedział przy piecyku, obgryzał paznokcie i mruczał coś do siebie. Stanley nie zwracał na to uwagi, gdyż tematem tych pomruków nie były szpilki.
— …mianowany, tak? Nieważne, co mówi bractwo! Każdego może awansować, tak? To znaczy, że należy mi się dodatkowy złoty guzik na rękawie i pensja, tak? Żaden z wcześniejszych nie nazwał mnie starszym listonoszem! A na dodatek, nie ma co ukrywać, dostarczył list. Miał go ze sobą, zobaczył adres i doręczył, tak po prostu. Może ma w sobie krew listonosza… I odzyskał te metalowe litery! Litery, listy… To znak, jasna sprawa! Ha, potrafi czytać słowa, których nie ma! — Groat wypluł kawałek paznokcia i zmarszczył czoło. — Tylko… będzie chciał się dowiedzieć o nowym pi. Na pewno. Ale… to byłoby jak drapanie strupa. Może być niedobrze. Bardzo niedobrze. No… ale jak chytrze odzyskał nasze litery… bardzo dobry. Może to prawda, że pewnego dnia znów będziemy tu mieli prawdziwego poczmistrza, tak jak jest powiedziane: „Oto zgniatał będzie pod butami Porzucone Wrotki, a Psy Tego Świata połamią na nim swe Zęby!”. No i pokazał nam znak, prawda? Owszem, część znaku wisiała nad modnym zakładem damskich fryzur, trudno zaprzeczyć, tylko jeśli to takie oczywiste, każdy mógł go pokazać. — Kolejny skrawek paznokcia uderzył o piecyk, gdzie zaskwierczał. — No a ja nie robię się przecież młodszy, taka jest prawda. Okres próbny za to nie jest dobry, zupełnie nie jest. A co się stanie, jeśli już jutro wyzionę ducha, co? Stanę wobec moich przodków, a oni spytają: „Jesteś li starszym inspektorem pocztowym Groatem?”, ja powiem nie, więc oni spytają: „Z pewnością jesteś zatem inspektorem pocztowym Groatem?”, a ja na to, że chyba jednak nie, na co oni powiedzą „Jesteś więc starszym listonoszem Groatem”, na co ja powiem, że ściśle rzecz biorąc też nie, więc oni zakrzykną: „Niech cię rozdziobią kruki i wrony, Tolliverze, chcesz nam wmówić, że nie awansowałeś powyżej młodszego listonosza?! Co z ciebie za Groat?!”, a ja będę cały czerwony na twarzy i stanę po kolana w kałuży sromoty. Nieważne, że sam prowadzę ten urząd od lat, o nie. Trzeba mieć złoty guzik!
Zapatrzył się w płomienie. Gdzieś spod jego splątanej brody na powierzchnię próbował się wydostać uśmiech.
— Mógłby spróbować utorować sobie przejście przez Tor. Nikt nie będzie protestował, jeśli utoruje Tor. A wtedy będę mógł mu powiedzieć wszystko! Będzie dobrze! A gdyby nie dotarł do samego końca, to i tak nie nadawał się na poczmistrza! Stanley! Stanley!!!
Stanley przebudził się z marzeń o szpilkach.
— Tak, panie Groat?
— Mam dla ciebie kilka zleceń, mój chłopcze.
A jeśli nie nadaje się na poczmistrza, dodał Groat w samotności swego skrzypiącego mózgu, to umrę jako młodszy listonosz…
Trudno zapukać do drzwi, kiedy człowiek rozpaczliwie usiłuje nie wydawać żadnego dźwięku. W końcu Crispin Horsefry zrezygnował z drugiego celu i mocniej uderzył kołatką.
Stuk poniósł się po pustej ulicy, ale nikt nie podszedł do okna. Nikt w tej eleganckiej dzielnicy nie wyjrzałby przez okno, nawet gdyby na zewnątrz kogoś mordowano. W biedniejszych ludzie przynajmniej wyszliby, żeby popatrzeć albo włączyć się do akcji.
Drzwi się otworzyły.
— Dobry wieczór, fir…
Horsefry przecisnął się obok krępej postaci do mrocznego przedpokoju. Gorączkowo pomachał ręką na służącego.
— Zamykaj drzwi, człowieku, zamykaj szybciej! Mogli mnie śledzić… Na niebiosa, jesteś Igorem, prawda? Gilta stać na Igora?
— Brawo, fir — pochwalił go Igor. Wyjrzał w przedwieczorny zmierzch. — Okolica czyfta, fir.
— Zamknij drzwi, na litość bogów! — jęknął Horsefry. — Muszę się zobaczyć z panem Giltem.
— Pan wydaje włafnie jedno ze fwoich fuare, fir — poinformował go Igor. — Fprawdzę, czy można mu teraz przefkadzać.