— D-dobry s ssiebie chop, Reacher…
Horsefry czknął i niepewnie pomachał znów prawie pustym kieliszkiem do brandy. Z pijacką starannością odstawił go na niski stolik, ponieważ jednak był to niewłaściwy z trzech obrazów pływających w jego polu widzenia, szkło roztrzaskało się na dywanie.
— Szeprasz-szam za to — wybełkotał. — Dobry chop s ssiebie, więs si to dam. Nie mogę szymać tego w domu, no nie mogę, nie s tymi szpiegami Ve-Vetinariego. Ss-spaliś też nie mogę, bo mam tam szszysko. Szyskie małe… trasaksje. Barzzo ważne. Nie ufam reszsie, bo mnie nienawizzą. Szypilnujesz tego, so?
Wyjął pomięty czerwony notes i wręczył niepewnie Giltowi. Gilt wziął od niego notes i otworzył. Przebiegł wzrokiem po stronicach.
— Wszystko spisywałeś, Crispinie — zauważył. — Dlaczego?
Crispin wydawał się zdumiony.
— Szeba prowazić re-estry, Reacher. Nie możesz zacierać śladów, jeśli nie wiesz, zie je zosstawiłeś. A potem można… szyssko oddać na miejsce, rozumiesz, i nie ma żadnego szestępstwa. — Spróbował stuknąć się palcem w bok nosa i chybił.
— Zajmę się tym z wielką starannością, Crispinie — obiecał mu Gilt. — Bardzo mądrze uczyniłeś, przynosząc mi te notatki.
— To wiele la mie znaszy, Reacher — oświadczył Crispin, zmierzając do stanu roztkliwienia nad sobą. — Ty mnie bierzesz poważnie, nie jak Greenyham i jego kumple. Ja się narażam, a oni mnie traktują jak śmiesia! Śmiecia znaczy. Ale z siebie to porządny faset… Smiszna sprawa, że masz tu Igora, taki równy gość jak ty… — Odbiło mu się potężnie. — Bo słyszałem, że Igory to prasują tylko dla obłąkanych typów, no wiesz, wampirów i różnych takich, co to im paru klepek brakuje. Ale niss nie mam do twojego, wygląda na solidnego typa, ha, na paru s-solidnych typów. Ha, ha!
Reacher Gilt delikatnie postawił go na nogach.
— Jesteś pijany, Crispinie — stwierdził. — I zbyt gadatliwy. No więc teraz zawołam tu Igora…
— Fłucham, fir — odezwał się Igor za jego plecami.
Na taką służbę niewielu mogło sobie pozwolić.
— …a on zabierze cię do domu moim powozem. Dopilnuj, żeby bezpiecznie przekazać go lokajowi, Igorze. Aha, a kiedy już to załatwisz, spróbuj odnaleźć mojego kolegę, pana Gryle’a. Przekaż, że mam dla niego niewielkie zlecenie. Dobranoc, Crispinie. — Gilt poklepał gościa po tłustym policzku. — I nie martw się. Sam się przekonasz, że jutro wszystkie te drobne lęki po prostu znikną…
— Porządny gośś — wymamrotał zadowolony Horsefry. — Jak na suzoziemsa…
Igor zawiózł Crispina do domu. Przez ten czas jego podopieczny osiągnął stan „wesołego pijanicy” i śpiewał ten rodzaj piosenek, który jest zabawny tylko dla graczy w rugby i dzieci w wieku poniżej jedenastu lat. Dostarczenie go do domu musiało obudzić wszystkich sąsiadów, zwłaszcza że stale powtarzał wers o wielbłądzie.
Potem Igor wrócił do siebie, odstawił powóz, zadbał o konia, po czym udał się do niewielkiego gołębnika za domem. Mieszkały w nim duże, pulchne gołębie, nie takie zwykłe, zakażone dachowe szczury tego miasta. Wybrał jednego tłustego, fachowo wsunął mu na nóżkę srebrną obrączkę z wiadomością i rzucił nim w górę.
Gołębie w Ankh-Morpork są całkiem inteligentne jak na gołębie. Głupota w tym mieście żyje raczej krótko. Ten ptak z pewnością szybko dotrze do dachowej kwatery pana Gryle’a. Igora denerwowało tylko, że gołębie nigdy stamtąd nie wracają…
Moist szedł gniewnie, a czasem brnął gniewnie między stosami kopert przez opuszczone pomieszczenia poczty. Był w takim nastroju, że miał ochotę kopniakami wybijać dziury w ścianach. Znalazł się w pułapce. Prawdziwej pułapce. Zrobił, co mógł, prawda? Może nad tym miejscem naprawdę ciążyła klątwa… A dobrą nazwą dla niej byłby Groat.
Pchnął drzwi i znalazł się na wielkim dziedzińcu wozowni, wokół którego budynek poczty wyginał się jak litera U. Wozownia wciąż była w użyciu. Kiedy padły usługi pocztowe, dyliżanse przetrwały, jak mówił Groat. Były użyteczne, miały klientów, a poza tym posiadały dziesiątki koni. Koni nie można wcisnąć pod podłogę ani pochować w workach na strychu. Trzeba je karmić. I tak, bardziej czy mniej bezkonfliktowo, woźnice przejęli interes i nadal prowadzili linie pasażerskie.
Moist przyglądał się, jak załadowany dyliżans wytacza się z dziedzińca, gdy nagle jego wzrok przyciągnął jakiś ruch wysoko w górze.
Zdążył się już przyzwyczaić do wieżyczek sekarowych. Miał czasem wrażenie, że wyrosły na każdym dachu. Większość to te nowe skrzynki przesłon instalowane przez kompanię Wielkiego Pnia, ale bez trudu można było znaleźć staromodne semafory z ramionami, a nawet flagi sygnałowe. Te jednak działały wolniej i tylko w linii wzroku, a ta coraz trudniej dawała się wytyczyć wśród rosnącego lasu wież. Jeśli człowiek chciał czegoś więcej niż tylko podstawowej obsługi, szedł do jednej z małych firm sekarowych i wynajmował niedużą wieżę z przesłonami, rezydentnym gargulcem do wypatrywania nadchodzących wiadomości oraz dostępem do wież przekaźnikowych — a jeśli był bogaty, także wyszkolonego operatora. I płacił. Moist nie znał się na nowej technice, ale z tego, co wiedział, cena warta była ręki, nogi albo obu.
Ale te myśli orbitowały w jego mózgu niczym planety wokół centralnego, słonecznego zagadnienia: po jakiego demona nam wieża?
Wyraźnie stała na dachu budynku poczty. Widział ją i słyszał daleki grzechot przesłon. Był też pewien, że zauważył głowę, nim zniknęła z pola widzenia.
Dlaczego mamy tam wieżę i kto z niej korzysta?
Biegiem wrócił do wnętrza. Nigdzie nie znalazł schodów prowadzących na dach, ale kto może wiedzieć, co się ukrywa za stosem listów na końcu jakiegoś zablokowanego korytarza?
Przecisnął się wzdłuż kolejnego przejścia i dotarł do miejsca, gdzie wielkie, zaryglowane podwójne drzwi wychodziły z powrotem na dziedziniec. Były też schody prowadzące w górę. W czerni powyżej z małych lampek bezpieczeństwa ściekały kałuże światła. Oto Urząd Pocztowy, pomyślał Moist. Regulamin stwierdza, że schody mają być oświetlone, i są oświetlone, choć od dziesiątków lat nie korzysta z nich nikt, jedynie latarnik Stanley.
Była tu także stara winda towarowa, jedna z tych niebezpiecznych, działających metodą przepompowywania wody z wielkiego zbiornika deszczówki na dachu. Moist nie wiedział, jak nią kierować, zresztą i tak by jej nie zaufał. Groat twierdził, że winda jest zepsuta.
U stóp schodów, zatarty, ale wciąż rozpoznawalny, wyrysowany był kredowy kontur. Ręce i nogi przedstawiono w niewygodnych położeniach.
Moist przełknął ślinę, ale chwycił poręcz.
Zaczął się wspinać.
Na pierwszym piętrze były drzwi. Otworzyły się bez trudu — odskoczyły wręcz po lekkim dotknięciu klamki i do klatki schodowej wysypała się spiętrzona poczta niczym jakiś skaczący potwór. Most jęknął cicho, kiedy ławice listów spadały kaskadami po schodach.
Sztywno wspiął się na następny podest i znalazł kolejne słabo oświetlone drzwi. Tym razem odsunął się na bok, nim je otworzył. Energia martwych listów i tak pchnęła mu je na nogi, a ich szelest brzmiał jak suchy szept, kiedy wysypywały się w mrok. Całkiem jak nietoperze… Cały ten gmach pełen był martwych listów szepczących coś do siebie w ciemności, gdy ludzie spadali w dół, ku śmierci…