Выбрать главу

Jeszcze trochę, a skończę jak Groat, zupełnie obłąkany. Ale to przecież nie wszystko. Gdzieś w tym budynku są drzwi…

… „Jego głowa była na całej ścianie”…

Słuchaj no, zwrócił się do swojej wyobraźni, jeśli tak masz zamiar się zachowywać, to więcej cię nie zabiorę.

Ale — zdradziecka jak zwykle — działała nadal. Moist nigdy, naprawdę nigdy nie tknął nikogo nawet palcem. Zawsze wolał raczej uciekać, niż walczyć. A morderstwo… No przecież morderstwo to z całą pewnością czyn absolutny. Nie można popełnić 0,021 morderstwa, prawda? Tylko Pompa uważał chyba, że da się mordować z linijką… No dobrze, może pewne osoby z nizin społecznych doznały pewnych niewygód w związku z jego działaniami, ale… tacy bankierzy, kamienicznicy, nawet barmani? „Oto pańska podwójna brandy, sir, i właśnie 0,0003 pana zabiłem”? Wszystko, co ktokolwiek uczynił, wcześniej czy później wpływało na wszystkich.

Poza tym spora część jego przestępstw nie była nawet przestępstwami. Weźmy na przykład sztuczkę z pierścionkiem. Nigdy nie twierdził, że to pierścień z brylantem. No i to naprawdę smutne, jak szybko uczciwi obywatele usiłowali chwycić okazję i wykorzystać biednego głupiego wędrowca. Coś takiego może zrujnować resztkę wiary w ludzką uczciwość. Poza tym…

Trzecie piętro spuściło kolejną lawinę listów, ale kiedy ustała, korytarz wciąż był zablokowany ścianą papieru. Kiedy Moist podszedł, wypadły jedna czy dwie szeleszczące koperty, grożąc jeszcze jednym osunięciem.

Miał ochotę się wycofać, ale schody były już zasłane kopertami, a chwila nie była właściwa na narciarstwo po suchym stoku.

No ale piąte piętro musi być czyste, prawda? Jak inaczej Sideburn mógłby się dostać do schodów, by zdążyć na swoje spotkanie z wiecznością? Tak, na czwartym, na listowej zaspie, została nawet resztka żółto-czarnego sznura — była tu straż. Mimo to Moist otworzył drzwi z wielką ostrożnością, jak z pewnością zrobił to strażnik.

Wypadły jeden czy dwa listy, ale główna lawina nastąpiła już wcześniej. Kilka stóp za progiem wyrastał znajomy już mur listów, upakowanych gęsto jak warstwy skalne. Strażnik był również tutaj — ktoś próbował przebić się przez ścianę słów i pozostawił otwór. Zapewne włożył do niego rękę po samo ramię, tak jak Moist w tej chwili. I tak jak jego, palce strażnika musiały także dotknąć głębszych pokładów sprasowanych kopert.

Nikt się tędy nie przedostał na schody. Musiałby przeniknąć przez mur listów grubości co najmniej sześciu stóp…

Schody prowadziły jeszcze o poziom wyżej. Moist wspinał się ostrożnie i był już w połowie drogi, gdy usłyszał, jak pod nim rusza kolejna lawina.

Chyba naruszył pokłady na niższym piętrze. Struga listów wypływała z korytarza, niepowstrzymana jak lodowiec. Kiedy czoło dotarło do klatki schodowej, kawały poczty odrywały się i spadały w przepaść. Głęboko w dole drewno zatrzeszczało i pękło. Schody zadygotały.

Moist podbiegł ostatnie kilka stopni, złapał klamkę, szarpnął drzwi i chwycił mocno, gdy runęła następna lawina. Wszystko się już trzęsło. Zabrzmiał głośny trzask, kiedy ustąpiła pozostała część schodów, a Moist pozostał uwieszony u klamki. Obok sypały się listy.

Kołysał się tak z zamkniętymi oczami, aż hałas ustał, choć z dołu wciąż czasem dobiegały jakieś zgrzyty.

Schody zniknęły.

Bardzo ostrożnie Moist uniósł nogi, aż poczuł pod stopami krawędź korytarza. Unikając czynności tak prowokacyjnych jak oddychanie, zmienił chwyt, by trzymać klamkę po obu stronach. Powoli manewrując piętami, przesunął je przez warstwę listów na podłodze, ciągnąc przy tym drzwi. Po chwili obie dłonie już miał na wewnętrznej klamce.

Dopiero wtedy nabrał do płuc stęchłego, suchego powietrza. Szaleńczo drapiąc stopami i wyginając ciało jak łosoś na wędce, wsunął na podłogę korytarza dostateczną część siebie, by nie spaść w dół przez sześćdziesiąt stóp listów i połamanego drewna.

Prawie nie myśląc, zdjął latarnię z haka na futrynie i odwrócił się, by sprawdzić, co go czeka.

Korytarz był jasno oświetlony, z kosztownym dywanem na podłodze. I całkowicie wolny od listów.

Moist wytrzeszczył oczy.

Przecież listy tu były, upchnięte od podłogi po sufit. Widział je, czuł, jak tuż przy nim wysypują się w czeluść klatki schodowej. To nie halucynacja — były solidne, stęchłe, zakurzone i realne. Wiara w cokolwiek innego dowodziłaby obłędu.

Obejrzał się, by spojrzeć na ruinę schodów — i nie zobaczył ani schodów, ani drzwi. Chodnik na podłodze ciągnął się aż do dalekiej ściany.

Moist zdawał sobie sprawę z faktu, że musi istnieć jakieś wytłumaczenie tego zjawiska, ale w tej chwili przychodziło mu do głowy tylko jedno: To dziwne. Ostrożnie dotknął dywanu w miejscu, gdzie powinny być schody… I poczuł chłód, gdy opuszki palców przeniknęły w pustkę.

Zastanowił się. Czy któryś z wcześniejszych nowych poczmistrzów stał tutaj, w tym samym miejscu gdzie ja? Czy chciał przejść po tym, co wyglądało na solidną podłogę, a skończył, staczając się przez pięć pięter bólu?

Moist ruszył bardzo powoli w przeciwnym kierunku; zaczął słyszeć gwar. Był to ogólny, niewyraźny odgłos wielkiego gmachu przy pracy — wołania, stukot maszynerii, szemranie tłumu tysiąca głosów, kółek, kroków, uderzeń stempla, skrzypnięć pióra i trzasków, wszystkie utkane razem w ogromnej przestrzeni, by stać się czystą, dotykalną fakturą komercji.

Korytarz się kończył, dochodząc do prostopadłego przejścia. Gwar dobiegał z jasno oświetlonej przestrzeni poza nim. Moist ruszył do błyszczącej mosiężnej balustrady galeryjki przed sobą…

…i stanął.

No dobrze. Kosztem sporego wysiłku aż do tego miejsca dźwigał ze sobą mózg. Pora, żeby teraz mózg się trochę wysilił.

Hol Urzędu Pocztowego wyglądał jak mroczna pieczara z górami listów w środku. Nie było żadnych galerii, żadnego błyszczącego mosiądzu, krzątającego się personelu, a już z całą pewnością żadnych klientów.

Jedyny okres, kiedy Urząd Pocztowy mógł tak wyglądać, znajdował się w przeszłości. Prawda?

… „I jeszcze takie balkony dookoła głównego holu, na każdym piętrze, zrobione z żelaza jak koronka!”.

Tylko że one nie istniały w teraźniejszości, nie w tu i teraz. A on nie cofnął się w przeszłość, nie tak całkiem. Palce wyczuwały klatkę schodową, gdy oczy widziały dywan na podłodze.

Moist uznał, że stoi w tu i teraz, natomiast patrzy na tu i wtedy. Oczywiście trzeba być wariatem, żeby uwierzyć w coś takiego, ale to w końcu Urząd Pocztowy…

Biedny pan Sideburn stanął na podłodze, której już nie było.

Moist zatrzymał się, zanim wyszedł na galerię. Schylił się, wyciągnął rękę i znowu poczuł chłód na czubkach palców, kiedy te przenikały przez dywan. Kto to… a tak, pan Mutable. Stał tutaj, ale podbiegł, żeby wyjrzeć na dół i…

… „Plask! Wie pan, plasnął o marmur”.

Moist wstał powoli, oparł się o ścianę i ostrożnie wyjrzał do holu.

U sufitu wisiały kandelabry, ale wygaszone, ponieważ światło słoneczne wlewało się przez roziskrzoną kopułę w scenerię wolną od gołębich odchodów, za to rojącą się od ludzi spieszących po czarno-białej podłodze albo zapracowanych za długimi, polerowanymi kontuarami zrobionymi „z cennego drewna, tak mi mówił tato”. Moist stał i patrzył.

Cały obraz tworzyły setki celowych działań, radośnie zlewających się w ogólną anarchię. W dole popychano przez halę wielkie druciane kosze na kółkach, wysypywano na taśmociągi worki listów, urzędnicy gorączkowo rozkładali pocztę do skrytek. To była maszyna zbudowana z ludzi, „sir, szkoda, że pana tam nie było”.