— To? — Moist otworzył dłoń. — Nie użyłem go. On tylko je złości.
Listonosze patrzyli na siedzące psy.
— Ale skłonił je pan, żeby usiadły, sir…
— Mogę kazać im robić co innego. Wystarczy, że powiem słowo.
— Eee… Na zewnątrz czeka dwóch chłopców z kagańcami, jeśli nie ma pan nic przeciw temu, sir — wtrącił Groat, gdy zakon wycofywał się powoli. — Bo my się dzi-dzi-dziecznie obawiamy psów. To cecha listonoszy.
— Mogę was zapewnić, że mój głos trzyma je w tej chwili pod kontrolą mocniej niż stal — zapewnił Moist.
Prawdopodobnie była to bzdura, ale dobra bzdura. Warkot jednego z psów nabrał tonu, jaki pojawiał się zwykle tuż przed przemianą zwierzęcia w pocisk z zębatą głowicą.
— Vodit! — krzyknął Moist. — Przepraszam za to, panowie — dodał. — Wasza obecność chyba je niepokoi. Potrafią wyczuć strach, jak panowie zapewne wiecie.
— Proszę posłuchać, naprawdę przepraszamy, zgadza się? — odezwał się ktoś, kto miał głos sugerujący, że należy do Czcigodnego Mistrza. — Musieliśmy być pewni, zgadza się?
— Czyli jestem poczmistrzem? — spytał Moist.
— Absolutnie, sir. Żaden problem. Bądź pozdrowiony, o poczmistrzu!
Szybko się uczy, pomyślał Moist.
— Sądzę, że tylko… — zaczął, gdy na końcu hali otworzyły się podwójne drzwi.
Wkroczył pan Pompa, niosąc duże pudło. Otwieranie ciężkich drzwi, kiedy niesie się coś oburącz, powinno być dość trudne — ale nie jeśli jest się golemem. Golemy zwyczajnie przechodzą, a drzwi mogą się otworzyć albo próbować pozostać zamknięte, to już ich wybór.
Psy wystartowały jak fajerwerki. Listonosze wystartowali w przeciwnym kierunku i wspięli się na podium za Moistem z szybkością godną podziwu u osób w tym wieku.
Pan Pompa szedł naprzód, miażdżąc stopami resztki Toru. Zakołysał się, gdy zwierzęta uderzyły w niego, po czym spokojnie odstawił pudło i podniósł oba psy za karki.
— Na Zewnątrz Czekają Jacyś Dżentelmeni Z Siatkami, W Rękawicach I Niezwykle Grubej Odzieży, Panie Lipvig — powiedział. — Twierdzą, Że Pracują Dla Pana Harry’ego Króla. Chcą Wiedzieć, Czy Już Pan Skończył Z Tymi Psami.
— Harry’ego Króla? — powtórzył Moist.
— To ważny handlarz odpadkami, sir — wyjaśnił Groat. — Przypuszczam, że psy są wypożyczone od niego. Nocą wypuszcza je wolno na swoje place.
— Żaden złodziej się tam nie dostanie, co?
— Myślę, że jest zadowolony, jeśli się jakiś dostanie, sir. Oszczędza na karmie dla psów.
— Ha! Proszę je zabrać, panie Pompa — polecił Moist.
Lipwigzery… To było takie proste…
Kiedy golem odwrócił się, trzymając pod pachami po skamlącym psie, Moist dodał jeszcze:
— Panu Królowi musi dobrze iść w interesach, jeśli trzyma lipwigzery jako zwykłe psy strażnicze.
— Lipwigzery? U Harry’ego Króla? Wielkie nieba, sir, stary Harry w życiu by nie kupił modnych zagranicznych psów, kiedy może kupić mieszańce. Nie on — zapewnił Groat. — Prawdopodobnie mają w sobie część krwi lipwigzera, i to tej najgorszej. Ha, rasowy lipwigzer nie wytrzymałby pewnie i pięciu minut przeciw niektórym kundlom z naszych zaułków. Niektóre mają w sobie trochę krokodyla.
Zapadła cisza. Po chwili Moist odezwał się nieobecnym głosem:
— Czyli… to stanowczo nie były importowane rasowe egzemplarze?
— Ręczę głową, sir. To jakiś kłopot, sir?
— Co? Ehm… nie. Nie, skąd.
— Bo mówi pan, jakby był pan rozczarowany, sir. Albo co…
— Nie, w porządku. Żaden problem — stwierdził zamyślony Moist. — Wie pan, naprawdę muszę oddać rzeczy do prania. I może kupić nowe buty…
Drzwi otworzyły się po raz kolejny, odsłaniając nie powracające psy, ale znów pana Pompę. Podniósł pudło, które wcześniej zostawił, i ruszył w stronę Moista.
— No, na nas już pora — stwierdził Czcigodny Mistrz. — Miło było pana poznać, panie Lipwig.
— I to wszystko? Nie ma jakiejś ceremonii albo czegoś takiego?
— Och, to pomysły Tollivera, nic więcej — wyjaśnił Czcigodny Mistrz. — Przyjemnie zobaczyć, że stary urząd pocztowy nadal stoi, naprawdę przyjemnie, ale dzisiaj liczą się tylko sekary, zgadza się? Młody Tolliver uważa, że da się to wszystko znowu uruchomić, ale był dzieciakiem, kiedy system się załamał. Pewnych rzeczy nie można naprawić, panie Lipwig. Jasne, może się pan tytułować poczmistrzem, ale od czego pan zacznie, żeby tu wszystko znowu działało? To skamielina, drogi panie, tak samo jak my.
— Pańskie Nakrycie Głowy, Sir — oznajmił pan Pompa.
— Co takiego?
Moist się obejrzał. Golem stał cierpliwie przy podeście i trzymał w rękach czapkę.
To była pocztowa czapka z daszkiem, złota, ze złotymi skrzydełkami. Moist wziął ją i zobaczył, że złoto to tylko farba, popękana i złuszczona, a skrzydełka to wysuszone skrzydła prawdziwego gołębia, które rozsypały się niemal od dotknięcia. Kiedy golem trzymał ją w świetle, lśniła jak przedmiot ze starożytnego grobowca. W rękach Moista trzeszczała cicho, pachniała strychem i sypała złocistymi płatkami. Wewnątrz, na brudnej metce, dostrzegł słowa: „Boult Locke, Uniformy Militarne i Ceremonialne, ul. Zapiekanki Brzoskwiniowej, A-M, Rozmiar: 7 ¼”.
— Jest Też Para Butów Ze Skrzydełkami — poinformował pan Pompa. — Oraz Coś W Rodzaju Elastycznego…
— Daruj sobie ten element! — przerwał mu podniecony Groat. — Gdzie to znalazłeś? Szukaliśmy wszędzie! Przez lata!
— Leżało Pod Listami W Gabinecie Poczmistrza, Panie Groat.
— Niemożliwe, to niemożliwe! Przesiewaliśmy te listy dziesiątki razy! Widziałem każdy cal dywanu w tym gabinecie!
— Wiele poczty, eee… przemieściło się dzisiaj — wtrącił Moist.
— To Prawda — potwierdził golem. — Pan Lipvig Wpadł Przez Sufit.
— I w ten sposób to wszystko znalazł, tak?! — zawołał radośnie Groat. — Widzicie? Wszystko zaczyna się sprawdzać! Przepowiednia!
— Nie ma żadnej przepowiedni, Tolliverze. — Czcigodny Mistrz ze smutkiem pokręcił głową. — Wiem, ty uważasz, że jest. Ale pragnienie, żeby ktoś pojawił się pewnego dnia i uporządkował ten chaos, to nie to samo co przepowiednia. Nie tak naprawdę.
— Znowu słyszeliśmy, jak listy mówią! Szepczą po nocach. Musieliśmy czytać regulamin, żeby je uciszyć. Tak jak powiedział ten mag!
— No tak, pewnie… Wiesz przecież, co dawniej mawialiśmy: trzeba być wariatem, żeby tutaj pracować — westchnął Czcigodny Mistrz. — To już skończone, Tolliverze. Naprawdę skończone. To miasto już nawet nas nie potrzebuje.
— Proszę włożyć tę czapkę, panie Lipwig! — poprosił Groat. — Los przysłał ją akurat w tej chwili. Niech ją pan włoży i zobaczymy, co się stanie!
— Jeśli wszyscy są tego zdania… — mruknął Moist. Uniósł czapkę nad głową i zawahał się. — Nic się nie stanie, prawda? Bo mam za sobą bardzo dziwny dzień…
— Nie, nic się nie stanie — stwierdził Czcigodny Mistrz. — Nigdy nic się nie staje. Och, kiedyś wszyscy myśleliśmy inaczej. Za każdym razem, kiedy ktoś mówił, że zawiesili z powrotem kandelabry albo że ktoś doręczył pocztę, myśleliśmy: Może już się skończyło, może tym razem naprawdę się uda. A ten oto młody Tolliver był szczęśliwy, kiedy na budynku znów pojawił się napis. To go podekscytowało. Pomyślał, że może tym razem się uda. Ale nigdy się nie udaje, bo to miejsce jest przeklętte.
— To znaczy przeklęte z dodatkowym te?
— Zgadza się, sir. Najgorszy rodzaj klątwy. A teraz niech pan włoży czapkę. Przynajmniej ochroni przed deszczem.