— Proszę się nie zbliżać do tego blasku, sir. To samo mówiłem panu Whobblebury’emu. Ale on później się tu zakradł całkiem samiutki. Och, drogi panie, to biedny młody Stanley przyszedł i go znalazł, sir, kiedy zobaczył biednego małego Pieszczocha wlokącego coś po korytarzu. I jego oczom ukazała się scena rzezi. Nie może pan sobie nawet wyobrazić, sir, jak tu wyglądało.
— Chyba mogę…
— Wątpię, czy pan może, sir.
— Naprawdę mogę.
— Jestem przekonany, że pan nie może, sir.
— Mogę! Zrozumiano?! — krzyknął Moist. — Myśli pan, że nie widzę wszystkich tych małych kształtów wyrysowanych kredą? A czy teraz możemy przejść dalej, zanim zwymiotuję?
— Eee… racja, sir — zgodził się Groat. — Słyszał pan kiedyś o Bezdennie Głupim Johnsonie? Całkiem sławny w naszym mieście.
— On budował różne maszyny, prawda? I zawsze coś w nich było nie tak? Chyba czytałem gdzieś o nim…
— To właśnie on, sir. Budował bardzo wiele różnych maszyn, ale, trzeba ze smutkiem przyznać, zawsze miały jakąś poważną usterkę.
W umyśle Moista zaskoczył jakiś neuron.
— Czy to nie on specyfikował ruchome piaski jako materiał budowlany, bo chciał zaoszczędzić na transporcie?
— Tak jest, sir. Zwykle poważną usterką było to, że konstruktorem był Bezdennie Głupi Johnson. Usterką, można powiedzieć, będącą kluczowym elementem całości. Co prawda trzeba szczerze przyznać, że sporo rzeczy, które on wymyślił, całkiem dobrze działało, tyle że nie robiły tego, co powinny. To urządzenie, sir, istotnie zaczęło swój żywot jako organy, ale skończyło jako machina do sortowania poczty. Co miało polegać na tym, że wysypuje się do tej szuflady worek listów, a one są szybko porozkładane na te półki. Poczmistrz Cowerby chciał dobrze, przynajmniej tak mówią. Był strasznym maniakiem szybkości i wydajności. Dziadek mi opowiadał, jak to Urząd Pocztowy wydał fortunę, żeby wdrożyć to urządzenie do pracy.
— I stracił pieniądze, co? — domyślił się Moist.
— Ależ skąd, sir. Machina działała. O tak, działała znakomicie. Tak świetnie, że pod koniec ludzie dostawali obłędu.
— Niech zgadnę… Listonosze musieli za ciężko pracować?
— Och, listonosze zawsze za ciężko pracują, sir. — Groat nawet nie mrugnął. — Nie. Ludzi martwiło raczej to, że na tacach sortera znajdowali listy na rok przed tym, jak powinny być napisane.
Zapadła cisza. W tej ciszy Moist wypróbował w myślach kilka możliwych odpowiedzi, od „Spróbuj pan innego, ten aż dzwoni” po „To niemożliwe” — i uznał, że wszystkie brzmią głupio. Groat wydawał się śmiertelnie poważny. Powiedział więc:
— Jak?
Stary listonosz wskazał niebieskie lśnienie.
— Niech pan zerknie do środka, sir. Może pan to zobaczyć. Tylko proszę nad nią nie stawać, cokolwiek by się działo.
Moist podszedł bliżej i zajrzał do wnętrza machiny. Z trudem odróżnił — w samym sercu blasku — małe kółko. Obracało się powoli.
— Wychowałem się na poczcie — odezwał się Groat zza jego pleców. — Urodziłem się w sortowni, ważyli mnie na oficjalnej wadze, czytać uczyłem się na kopertach, liczyć ze starych rejestrów, gegrafię poznałem, oglądając mapy miasta, a historię od starych ludzi. To lepsze od wszystkich szkół, sir. Lepsze od szkół… Ale nigdy nie nauczyłem się gemetrii, sir. Normalnie miałem taką dziurę w rozumie, jeśli chodzi o te wszystkie kąty i różne takie. A tutaj, sir, chodzi o pi…
— Znaczy co? Skrót od pisania, czy jak? — Moist odsunął się od źródła złowieszczego blasku.
— Nie, nie, sir. Pi jak w gemetrii.
— Och, chodzi panu o pi, tę liczbę, którą się uzyskuje, kiedy…
Moist urwał. Jego znajomość matematyki była dość przypadkowa. Inaczej mówiąc, potrafił błyskawicznie oceniać szanse i przeliczać waluty. W jego podręczniku szkolnym był rozdział poświęcony geometrii, ale nie widział w tym sensu. Mimo to spróbował.
— To ma związek z tym, no… z liczbą, jaka powstaje, kiedy promień koła… nie, długość brzegu koła jest trzy i kawałek razy większa niż… hm…
— Coś w tym rodzaju, zapewne, sir, coś w tym rodzaju. Trzy i kawałek, o to właśnie chodzi. Tylko że Bezdennie Głupi Johnson uznał, że to nieporządnie, więc zbudował takie kółko, w którym pi wynosi dokładnie trzy. I ono tam jest.
— Przecież to niemożliwe! Nie da się tego zrobić! Pi jest tak jakby… wbudowane! Nie można go zmienić! Trzeba by zmienić cały wszechświat!
— Tak jest, sir. I tłumaczyli mi, że to właśnie się stało — stwierdził spokojnie Groat. — A teraz pokażę panu sztuczkę, sir. Proszę się odsunąć.
Wyszedł na chwilę z piwnicy, po czym wrócił z kawałkiem drewna.
— Niech pan się cofnie jeszcze trochę, sir — poradził.
I rzucił drewno na machinę.
Dźwięk nie był głośny. Brzmiał mniej więcej jak „klop!”. Moist miał wrażenie, że coś stało się z drewnem, kiedy przelatywało przez niebieskie światło; pojawiła się sugestia zakrzywienia…
Na podłogę spadło kilka większych kawałków i deszcz drzazg.
— Sprowadzili tu maga, żeby to obejrzał — tłumaczył Groat. — Powiedział, że ta machina skręca kawałek wszechświata, żeby pi mogło być równe trzy, sir, ale wyczynia cuda ze wszystkim, co znajdzie się za blisko, sir. Te kawałki, których potem brakuje, giną gdzieś w… w… w czasoprzestrzeniokontinuumumumum, sir. Ale tak się nie dzieje z listami, sir, a to z powodu tego, jak się przesuwają przez tę machinę, sir. Tak to tłumaczył, sir. I niektóre wychodzą z niej pięćdziesiąt lat przed wysłaniem.
— Dlaczego jej nie wyłączyliście?
— Nie mogliśmy, sir. Ona ciągle działała, jak syfon. Zresztą mag powiedział, że gdybyśmy to zrobili, mogłyby się zdarzyć okropne tragedie! Z powodu tych, no… chyba kwantów.
— W takim razie można było zwyczajnie przestać dostarczać jej listy, prawda?
— No tak, sir, to jest to. — Groat poskrobał się po brodzie. — Wskazał pan palcem samo sedno czy też klucz sprawy. Tak powinniśmy zrobić, sir, tak właśnie, ale próbowaliśmy to jakoś wykorzystać. Tak, kierownictwo miało plany, sir. Takie na przykład doręczenie listu na Siostrach Dolly w trzydzieści sekund po nadaniu go w centrum miasta… Co by pan na to powiedział, sir? Oczywiście, byłoby niegrzecznie doręczać pocztę, zanim jeszcze do nas trafiła, ale można by zmniejszać odstęp… Byliśmy dobrzy, więc próbowaliśmy być lepsi…
I nagle wszystko zabrzmiało znajomo…
Moist słuchał ponuro. Podróże w czasie to w końcu tylko pewien rodzaj magii. I nigdy nic dobrego z nich nie wynika.
Dlatego pracują zwykli listonosze. Dlatego sekary są szeregiem kosztownych wież. Jeśli się zastanowić, to również dlatego farmerzy sieją zboże, a rybacy wyciągają sieci. Och, można by wszystko załatwić czarami, to jasne. Można machnąć różdżką i dostać gwiazdkę z nieba oraz świeżo upieczony bochenek. Można sprawić, że ryby będą wyskakiwały z morza już przyrządzone. Ale potem, gdzieś, kiedyś, magia wystawia rachunek, który zawsze opiewa na więcej, niż człowieka stać.
Tak więc pozostawiano ją magom, którzy wiedzieli, jak obchodzić się z nią bezpiecznie. Niekorzystanie z magii było ich głównym zadaniem — nie „niekorzystanie z magii”, gdyż nie potrafią z niej korzystać, ale „niekorzystanie z magii”, kiedy potrafią i tego nie robią. Człowiek musi być mądry, by się od tego powstrzymać, kiedy wie, jakie to proste. Istniały na świecie miejsca upamiętniające czasy, gdy magowie nie byli jeszcze tacy mądrzy — tam już nigdy nie wyrośnie trawa.
W każdym razie w całym tym interesie była pewna nieuchronność. Ludzie chcieli być oszukiwani. Naprawdę wierzyli, że można znaleźć na piasku bryłki złota, że tym razem spotkają księżniczkę, że chociaż raz szkiełko okaże się prawdziwym brylantem.