Słowa wylewały się z pana Groata jak upakowane listy ze szczeliny w murze. Czasami machina wypluwała tysiąc kopii jednego listu albo zasypywała salę listami z przyszłego wtorku, z przyszłego miesiąca, przyszłego roku. Czasami były to listy, których ktoś nie napisał, które mógłby napisać albo zamierzał napisać, lub też listy, o których ludzie przysięgali, że je napisali, a tak naprawdę jednak nie, ale które mimo to zyskały mglistą egzystencję w jakimś dziwnym, niewidzialnym listowym świecie, a machina uczyniła je rzeczywistymi.
Jeśli gdzieś może istnieć każdy możliwy świat, to gdzieś istnieje również każdy list, który potencjalnie mógłby być napisany. Gdzieś tam wszystkie te wysłane czeki naprawdę istnieją w poczcie.
Wysypywały się — listy z dnia dzisiejszego, który okazywał się nie tym dniem dzisiejszym, ale innym, jaki mógłby się zdarzyć, gdyby w historii zmieniono jakiś drobny detal. To nieważne, że machina została wyłączona, jak tłumaczyli magowie. Istniała w mnóstwie innych teraźniejszości, więc pracowała dzięki… tu następowało długie zdanie, którego pocztowcy nie rozumieli, ale miało w sobie takie słowa jak „portal”, „multiwymiarowy” i „kwanty” — kwanty nawet dwa razy. Nie rozumieli, ale coś musieli z tym zrobić. Nikt nie mógł doręczyć wszystkich tych listów — i pokoje zaczęły się wypełniać.
Magowie z Niewidocznego Uniwersytetu bardzo się interesowali całą sprawą — zupełnie jak lekarze zafascynowani nową i zjadliwą chorobą. Pacjent wprawdzie docenia ich zainteresowanie, ale wolałby, żeby albo znaleźli w końcu jakieś lekarstwo, albo przestali go poszturchiwać.
Machiny nie dało się zatrzymać i absolutnie nie wolno było niszczyć, twierdzili magowie. Zniszczenie maszyny mogło łatwo doprowadzić do tego, że cały wszechświat nagle przestanie istnieć.
A Urząd Pocztowy wypełniał się szybko. Pewnego dnia zatem główny inspektor pocztowy Rumbelow zszedł do tego pomieszczenia z łomem w ręku, kazał wszystkim magom wyjść i tłukł machinę, dopóki kółka nie przestały się kręcić.
Lawina listów się urwała. Przyjęto ten fakt z ogromną ulgą, jednakże Urząd Pocztowy miał swój regulamin, więc główny inspektor pocztowy Rumbelow został wezwany przed oblicze poczmistrza Cowerby’ego i zapytany, dlaczego postanowił zaryzykować zniszczenie za jednym zamachem całego wszechświata.
Według pocztowej legendy pan Rumbelow odpowiedział: „Po pierwsze, sir, pomyślałem, że jeśli zniszczę za jednym zamachem cały wszechświat, nikt się o tym nie dowie; po drugie, kiedy przywaliłem w to draństwo po raz pierwszy, zobaczyłem, że magowie uciekają, no więc pomyślałem sobie, że jeśli nie mają innego wszechświata, do którego mogą uciec, to tak naprawdę wcale nie są pewni; i w końcu, sir, ta przeklęta aparatura działała mi na nerwy; nigdy nie znosiłem maszynerii, sir”.
— I tak się to skończyło — rzekł Groat, kiedy wyszli już na korytarz. — Słyszałem, jak magowie mówią, że wszechświat został zniszczony za jednym zamachem, ale natychmiast za jednym zamachem powrócił. Twierdzą, że umieją to poznać, sir. Czyli wszystko w porządku i stary Rumbelow się wykręcił, bo trudno zgodnie z regulaminem Urzędu Pocztowego ukarać kogoś za zniszczenie za jednym zamachem całego wszechświata. Owszem, byli tacy poczmistrze, którzy by spróbowali. No ale ta historia odebrała nam ducha, sir. Potem wszystko już toczyło się w dół. Ludzie stracili serce. Złamało nas to, prawdę mówiąc.
— Chwileczkę… — Moist się zastanowił. — Te listy, które właśnie daliśmy chłopcom, nie były z jakiegoś innego wymiaru ani…
— Niech pan się nie martwi, sir, sprawdziłem jeszcze w nocy. Są zwyczajnie stare. Na ogół można to poznać po stemplu. Dobrze mi idzie poznawanie, które są nasze, sir. Miałem całe lata, żeby się nauczyć. To talent, sir.
— Mógłby pan nauczyć innych?
— Tak, chyba tak.
— Panie Groat, listy do mnie przemawiały — wyrzucił z siebie Moist.
Ku jego zaskoczeniu Groat chwycił go za rękę i potrząsnął mocno.
— Brawo, sir — powiedział, a łzy błysnęły mu w oczach. — Mówiłem, że to talent, prawda? Trzeba słuchać ich szeptów, to połowa roboty, sir! One żyją, sir, są żywe! Nie jak ludzie, ale jak… jak statki są żywe, sir. Mógłbym przysiąc, że wszystkie te listy upchnięte tutaj, cała ta… ta ich pasja, sir, naprawdę, wydaje mi się, że nasza poczta ma coś w rodzaju duszy, sir, tak właśnie uważam…
Łzy pociekły mu po policzkach. To szaleństwo, oczywiście, pomyślał Moist. Ale teraz mnie także się udzieliło.
— Aha, widzę to w pańskich oczach, sir, całkiem wyraźnie. — Groat uśmiechnął się przez łzy. — Urząd Pocztowy pana znalazł! I wciągnął pana, o tak… Już go pan nie opuści, sir. Niektóre rodziny pracowały tutaj od setek lat, sir. Kiedy już służba pocztowa przybije na panu stempel, nie ma odwrotu…
Moist taktownie uwolnił rękę.
— Tak — zgodził się. — Proszę mi zatem opowiedzieć o stemplach.
Stuk!
Moist spojrzał na kartkę papieru. Rozmazane czerwone litery, wytarte i nierówne, stwierdzały: „Urząd Pocztowy Ankh-Morpork”.
— Właśnie tak, sir. — Groat zamachał ciężkim stemplem z drewna i metalu. — Uderzam w poduszkę z tuszem, o tutaj, sir, potem uderzam w list. O tak! Widzi pan, sir? Za każdym razem tak samo. Ostemplowany.
— I to jest warte pensa? — spytał Moist. — Wielkie nieba, człowieku, dziecko mogłoby to podrobić połówką ziemniaka!
— To zawsze był pewien problem, sir, rzeczywiście…
— Ale dlaczego listonosz ma stemplować listy? Dlaczego po prostu nie sprzedaje ludziom stempla?
— Bo zapłacą pensa, a potem będą stemplować bez końca, sir — stwierdził rozsądnie Groat.
W maszynerii wszechświata tryby nieuchronności szczęknęły, blokując się na pozycjach…
— No dobrze… — Moist patrzył w zadumie na kartkę. — A może… może stempel, którego można użyć tylko raz?
— Znaczy jak niby? Dać mało tuszu? — Groat zmarszczył czoło, przez co jego tupecik zsunął się na bok.
— Znaczy… Gdyby odbić taki stempel wiele razy na papierze, potem wyciąć te odbicia… — Moist wpatrywał się w coś oczyma duszy, choćby po to, by uniknąć rzeczywistego widoku tupecika, który wpełzał powoli na miejsce. — Cena doręczenia listu pod dowolny adres w mieście to jeden pens, tak?
— Oprócz Mroków, sir. Tam kosztuje pięć pensów, z powodu uzbrojonego strażnika.
— Dobrze. No ta-ak… Mam chyba pewien pomysł… — Moist zerknął na pana Pompę, który tlił się w kącie gabinetu. — Panie Pompa, proszę uprzejmie pójść pod Kozła i Ducha Spokoju przy Kwoki i Kurczaków i poprosić oberżystę o skrzynkę pana Robinsona. Może chcieć dolara. A przy okazji, po drodze jest drukarnia, Teemer Spools. Proszę im zostawić wiadomość, że naczelny poczmistrz chciałby omówić bardzo duże zlecenie.
— Teemer Spools? Są bardzo kosztowni, sir — zauważył Groat. — Robią te wszystkie aliganckie druki dla banków.
— Demonicznie ciężko ich podrobić, wiem dobrze — odparł Moist. — Tak mi przynajmniej mówiono — dodał szybko. — Znaki wodne, specjalne fale na papierze i inne takie sztuczki. Ehm… Czyli… ostemplowanie za pensa i ostemplowanie za pięć pensów… Co z przesyłkami do innych miast?
— Pięć pensów do Sto Lat. Dziesięć albo piętnaście do innych. Ha, jeszcze trzy dolary za całą drogę do Genoi. Te musieliśmy wypisywać ręcznie.