— Czyli będziemy potrzebowali stempla za dolara. — Moist zaczął bazgrać coś na papierze.
— Stempel za dolara! A kto taki kupi?
— Każdy, kto chce wysłać list do Genoi. W końcu kupią po trzy, ale na razie obniżam cenę do jednego dolara.
— Jeden dolar? To przecież tysiące mil, sir! — zaprotestował Groat.
— Owszem. Prawdziwa okazja, co?
Groat wyglądał jak człowiek rozdarty między euforią a rozpaczą.
— Przecież mamy tylko grupę starych ludzi, sir! Owszem, całkiem żwawych, przyznaję, ale… No przecież trzeba nauczyć się chodzić, sir, zanim człowiek spróbuje biegać.
— Nie! — Moist uderzył pięścią w stół. — Nigdy tego nie mów, Tolliverze! Nigdy! Biegaj, zanim zaczniesz chodzić! Lataj, zanim zaczniesz pełzać! Ale zawsze naprzód! Myślisz, że powinniśmy stworzyć sensowną służbę pocztową w mieście. Ja uważam, że musimy spróbować dostarczać listy do każdego miejsca na świecie! Jeśli padniemy, będzie to wspaniały upadek! Wszystko albo nic, Tolliverze!
— Oj, sir! — westchnął Groat.
Moist rzucił mu swój promienny, słoneczny uśmiech, który niemal odbił się od kostiumu.
— Do roboty! Potrzebujemy więcej personelu, inspektorze pocztowy Groat. O wiele więcej. Uszy do góry, człowieku! Urząd Pocztowy powrócił!
— Tajest, sir! — Groat był pijany z entuzjazmu. — Będziemy… będziemy działać w całkiem nowym stylu, w interesujący sposób!
— Widzę, że zaczynasz łapać… — Moist przewrócił oczami.
Dziesięć minut później Urząd Pocztowy odebrał swoją pierwszą przesyłkę.
Był to starszy listonosz Bates z twarzą zalaną krwią. Odstawiło go dwóch funkcjonariuszy straży dźwigających nosze.
— Znaleźliśmy go wałęsającego się po ulicy, sir — poinformował jeden z nich. — Sierżant Colon, sir, do usług.
— Co mu się stało? — zapytał przerażony Moist.
Bates otworzył oczy.
— Przepraszam, sir — wymamrotał. — Trzymałem mocno, ale przywalili mi w makówkę czymś ciężkim.
— Paru zbójów go napadło — wyjaśnił sierżant Colon. — I wyrzucili jego torbę do rzeki…
— Czy to normalnie trafia się listonoszom? — spytał Moist. — Och, nie…
Nowym, boleśnie powolnym przybyszem okazał się starszy listonosz Aggy. Powłóczył nogą, gdyż wlókł uczepionego do niej buldoga.
— Bardzo za to przepraszam, sir — rzekł, kuśtykając bliżej. — Obawiam się, że rozerwał mi oficjalne spodnie. Ogłuszyłem go torbą, sir, ale te demony nijak nie chcą puścić.
Buldog miał zamknięte oczy i zdawał się myśleć o czymś innym.
— Dobrze, że mieliście ten swój pancerz, co?
— Nie ta noga, sir. Ale nie ma obawy, jestem naturalnie odporny w regionie łydek. I tak mam tam same blizny, można by o nie zapalać zapałki. Za to Jimmy Tropes ma prawdziwe kłopoty, sir. Siedzi na drzewie w Rajd Parku.
Moist von Lipwig z ponurą twarzą kroczył ulicą Targową. Okno wystawowe Powiernictwa Golemów nadal zakrywały deski, które zdążyły już uzyskać nową warstwę graffiti. Farba na drzwiach była przypalona i pokryta bąblami.
Otworzył drzwi, a instynkt kazał mu się uchylić. Poczuł, jak bełt świsnął między skrzydełkami czapki.
Panna Dearheart opuściła kuszę.
— Na bogów, to pan! Przez moment sądziłam, że na niebie pojawiło się drugie słońce!
Widząc, że panna Adora Belle odkłada kuszę, Moist wyprostował się ostrożnie.
— W nocy próbowali nas podpalić — oświadczyła, co pewnie miało tłumaczyć, czemu próbowała strzelić mu w głowę.
— Ile golemów ma pani w tej chwili do wynajęcia, panno Dearheart?
— Ile? No… może z tuzin, mniej więcej…
— Świetnie. Biorę je. Nie musi pani pakować. Mają jak najszybciej stawić się w Urzędzie Pocztowym.
— Co? — Na twarz panny Dearheart powrócił zwykły wyraz wiecznej irytacji. — Nie może pan tak sobie wejść, pstryknąć palcami i od razu rozkazywać dwunastu osobom…
— One wierzą, że są własnością! — przypomniał Moist. — Tak mi pani mówiła.
Patrzyli gniewnie na siebie. W końcu panna Dearheart pogrzebała niechętnie w dokumentach.
— Mogę panu dać… pozwolić panu zatrudnić cztery — stwierdziła. — To będą Wrota 1, Piła 20, Dzwonnica 2 i… Anghammarad. W tej chwili tylko Anghammarad potrafi mówić. Wolne nie pomogły jeszcze pozostałym.
— Pomogły?
Panna Dearheart wzruszyła ramionami.
— Wiele kultur, które budowały golemy, uważało, że narzędzia nie powinny mówić. Nie mają języków.
— A powiernictwo wydziela im trochę dodatkowej gliny?
— To trochę bardziej mistyczne — odparła z powagą, rzucając mu niechętne spojrzenie.
— No cóż, mogą być nieme, byle nie głupie. — Moist starał się mówić rzeczowo. — Ten Anghammarad ma imię? Nie tylko opis?
— Wiele bardzo starych ma imiona. Proszę powiedzieć, co będą tam robić?
— Będą listonoszami.
— Pracującymi w miejscach publicznych?
— Nie wydaje mi się, żeby istnieli tajni listonosze… — Moist wyobraził sobie szare postacie skradające się od drzwi do drzwi. — To jakiś kłopot?
— No… nie. Oczywiście, że nie. Tylko że ludzie trochę się robią nerwowi i podkładają ogień pod biuro. Przyprowadzę je jak najszybciej. — Zastanowiła się. — Rozumie pan, oczywiście, że posiadane golemy muszą mieć jeden dzień wolny w tygodniu? Czytał pan tę broszurę, prawda?
— Wolny dzień? — zdziwił się Moist. — A po co im wolne? Młotek nie potrzebuje wolnego, prawda?
— Aby być golemami. Proszę nie pytać, co wtedy robią… Podejrzewam, że siedzą w jakiejś piwnicy. Chodzi o pokazanie, że jednak nie są młotkiem, panie Lipwig. Te zakopane czasem o tym zapominają. Wolne ich uczą. Ale proszę się nie martwić, przez resztę tygodnia nie muszą nawet spać.
— Czyli… pan Pompa też wkrótce będzie miał dzień wolnego? — spytał Moist.
— Oczywiście — potwierdziła panna Dearheart, a Moist zanotował to w pamięci pod nagłówkiem „warto wiedzieć”.
— Dobrze. Dziękuję.
Może zjemy dziś razem kolację? Moist zwykle nie miał kłopotów ze słowami, te jednak jakby przylgnęły do języka. Panna Dearheart miała w sobie coś kolczastego, jak ananas. I coś w wyrazie jej twarzy mówiło: Nie istnieje nic, czym zdołałbyś mnie zaskoczyć; wiem o tobie wszystko.
— Coś jeszcze? — spytała. — Bo stoi pan tak z rozdziawionymi ustami…
— E… nie. Wszystko w porządku. Dziękuję — wymamrotał.
Uśmiechnęła się do niego i fragmenty Moista zamrowiły.
— No to niech pan idzie, panie Lipwig — powiedziała. — Niech pan rozjaśni ten świat jak promyk słońca.
Czterech z pięciu listonoszy było tymi, których pan Groat nazywał horse de combat, a w tej chwili parzyli herbatę w zapchanej listami klitce, dla żartu nazywanej pokojem wypoczynkowym. Aggy’ego odesłano do domu, kiedy już udało się podważyć szczęki buldoga zaciśnięte na jego nodze. Moist przysłał im kosz owoców. Kosz owoców zawsze jest odpowiedni.
W każdym razie zrobił wrażenie. Podobnie jak buldog. Ale trudno zaprzeczyć, że dostarczono trochę poczty. Trudno też zaprzeczyć, że listy były spóźnione o lata — ale ruszyły. Czuło się to w powietrzu. Gmach nie wydawał się już grobowcem.
Moist wycofał się do gabinetu i zajął kreatywnością.
— Herbaty, panie Lipwig?