Podniósł głowę znad biurka i spojrzał na odrobinę dziwną twarz Stanleya.
— Dziękuję, Stanley — powiedział, odkładając pióro. — Widzę, że tym razem udało ci się prawie całą utrzymać w kubku! Piękny wyczyn!
— Co pan rysuje, panie Lipwig? — Chłopak wyciągnął szyję. — Wygląda jak Urząd Pocztowy!
— Doskonale. Będzie na stemplu, Stanley. Popatrz tutaj… Co myślisz o pozostałych? — Wręczył mu resztę szkiców.
— Jej, niezły z pana rysownik, panie Lipwig. Ten wygląda całkiem jak Vetinari!
— To stempel za pensa — wyjaśnił Moist. — Skopiowałem jego wizerunek z jednopensówki. Herb miasta na dwupensowym, Morporkia z widłami na piątce, a Wieża Sztuk na dużym, jednodolarowym stemplu. Myślałem też o stemplu dziesięciopensowym.
— Bardzo ładne, panie Lipwig — przyznał Stanley. — Tyle szczegółów… Jak małe obrazy. Jak się nazywają te cienkie linie?
— Sianko. Dzięki temu bardzo trudno je podrobić. A kiedy list ze stemplem trafia do Urzędu Pocztowego, rozumiesz, bierzemy któryś ze starych gumowych stempli i przybijamy na nowym stemplu… Nie, lepiej nazwę je znaczkami, bo oznaczają opłacenie poczty, a stempel i tak trzeba przybić. Więc przybijamy na znaczku, żeby nie dało się go użyć drugi raz…
— No tak, bo one właściwie są jak pieniądze — stwierdził z satysfakcją chłopak.
— Słucham? — Moist znieruchomiał z kubkiem w drodze do ust.
— Jak pieniądze. Te znaczki są jakby pieniędzmi. Bo znaczek za pensa to właściwie pens, jeśli się zastanowić. Dobrze się pan czuje, panie Lipwig? Ma pan taką zabawną minę…
— E… co? — Moist z dziwnym, rozmarzonym uśmiechem wpatrywał się w ścianę.
— Dobrze się pan czuje, sir?
— Co? Och… Tak, tak, oczywiście. Hm… Potrzebny nam będzie większy znaczek? Jak myślisz? Może pięciodolarowy?
— Ha… Za te pieniądze można by wysłać gruby list aż do Czteriksów, panie Lipwig!
— Warto myśleć o przyszłości… Skoro już projektujemy znaczki i w ogóle…
Ale Stanley podziwiał teraz skrzynkę pana Robinsona. Była starym przyjacielem Moista. Nigdy nie używał aliasu „pan Robinson” — jedynie po to, by umieścić ją pod opieką jakiegoś półuczciwego kupca czy oberżysty, by nic jej nie zagroziło, nawet gdyby on sam musiał w pośpiechu opuścić miasto. Skrzynka taka była dla oszusta i fałszerza tym, czym dla włamywacza jest zestaw wytrychów — tyle że jej zawartością mógł otwierać ludzkie umysły.
Można ją było uznać za dzieło sztuki. Miała przegródki unoszące się i rozsuwające po otworzeniu. Wewnątrz tkwiły pióra i atramenty, oczywiście, ale też małe słoiczki farb, pigmentów, barwników i rozpuszczalników. A także, złożone płasko, trzydzieści sześć rodzajów papieru, niektóre bardzo trudne do zdobycia. Papier jest ważny. Jeśli człowiek pomyli ciężar albo połysk, żaden talent nie zdoła już go ocalić. Łatwiej ujdzie brak opanowania pióra niż błąd w doborze papieru. Prawdę mówiąc, błędy przy piórze często lepiej działały niż cały tydzień pracowitych nocy, poświęconych na dokładne odtworzenie najdrobniejszych szczegółów. To dlatego, że coś w ludzkich mózgach zauważało jakiś niewielki detal, który nie jest taki, jak być powinien, a równocześnie uzupełniało elementy zasugerowane tylko kilkoma starannymi pociągnięciami. Postawa, sugestia i prezentacja są wszystkim, co się liczy.
Tak jak ze mną, pomyślał.
Ktoś zastukał do drzwi i otworzył je jednym ruchem.
— Tak? — rzucił Moist, nie patrząc. — Jestem zajęty projektowaniem pie… znaczków!
— Przyszła jakaś dama — wysapał Groat. — Z golemami!
— Aha, to pewnie panna Dearheart. — Moist odłożył pióro.
— Tak jest, sir. Powiedziała „Przekaż panu Promykowi, że przyprowadziłam mu listonoszy”, sir. Chce pan używać golemów jako listonoszy, sir?
— Tak. Czemu nie? — Moist spojrzał na niego surowo. — Chyba nie przeszkadza panu pan Pompa?
— No nie, on jest w porządku — wymamrotał Groat. — Znaczy, sprząta tutaj i zawsze okazuje szacunek… Mówię, co myślę, sir. Ludzie czasem dziwnie reagują na golemy, sir, z tymi ich ognistymi oczami i w ogóle, i tym, że nigdy nie odpoczywają. Chłopcy nie będą chyba zachwyceni, sir, tyle tylko chciałem powiedzieć.
Moist patrzył na niego… Golemy były dokładne, niezawodne i na bogów, słuchały poleceń. Będzie miał kolejną szansę, żeby panna Dearheart się do niego uśmiechnęła…
Myśl o golemach! Golemy, golemy, golemy!
Uśmiechnął się…
— Nawet jeśli udowodnię, że są prawdziwymi poczciarzami?
Dziesięć minut później golem Anghammarad przebił ręką skrzynkę na listy i kilka cali kwadratowych drewna.
— Poczta Doręczona — oznajmił i znieruchomiał. Oczy mu przygasły.
Moist obejrzał się na grupkę ludzkich listonoszy i skinął na zaimprowizowany Tor Listonosza, który ustawił w głównej hali.
— Zauważcie, panowie, zgniecioną wrotkę. Zauważcie stosik sproszkowanego szkła w miejscu, gdzie leżała butelka po piwie. Muszę też zaznaczyć, że pan Anghammarad cały czas miał na głowie worek.
— Tak, ale jego oczy wypaliły w nim dziury — zauważył Groat.
— Nic nie możemy poradzić na to, jacy zostaliśmy stworzeni — oświadczyła z godnością Adora Belle Dearheart.
— Muszę przyznać, że mocniej zabiło mi serce i cieplej się zrobiło na sercu, kiedy zobaczyłem, jak rozbija te drzwi — stwierdził starszy listonosz Bates. — To ich nauczy, żeby nie dawać klapek tak nisko i takich ostrych.
— I żadnych kłopotów z psami — dodał Jimmy Tropes. — Nigdy nie wygryzą mu tyłka ze spodni.
— Czyli zgadzacie się, panowie, że golem nadaje się na listonosza? — spytał Moist.
Wszystkie twarze wykrzywiły się nagle, a listonosze odpowiedzieli chórem:
— To nie o nas chodzi, rozumie pan…
— …ludzie dziwnie reagują na to… gliniane towarzystwo…
— …całe to gadanie o odbieraniu pracy prawdziwym ludziom…
— …nic nie mam przeciwko niemu, ale…
Umilkli, gdyż golem Anghammarad znowu zaczynał mówić. W przeciwieństwie do pana Pompy potrzebował czasu, żeby nabrać właściwej prędkości. A kiedy głos w końcu się wydobywał, zdawało się, że dobiega z bardzo dawna i bardzo daleka, jak szum morza w skamieniałej muszli.
— Kim Jest Listo Nosz? — zapytał.
— Posłańcem, Anghammaradzie — odpowiedziała panna Dearheart.
Moist zauważył, że do golemów mówiła inaczej — w jej głosie brzmiała prawdziwa czułość.
— Panowie — zwrócił się do listonoszy. — Wiem, co myślicie…
— Byłem Posłańcem — oznajmił Anghammarad.
Sposób mówienia miał inny niż pan Pompa, podobnie jak powierzchnię. Wyglądał niczym prymitywna układanka rozmaitych rodzajów gliny, od prawie czarnej przez czerwoną do jasnoszarej. Jego oczy, w przeciwieństwie do płomiennego blasku u innych golemów, jarzyły się głęboką rubinową czerwienią. Wyglądał staro. Więcej — budził uczucie starości, bił od niego chłód Czasu.
Na ramieniu, tuż powyżej łokcia, nosił metalowe pudełko na zardzewiałej metalowej obręczy, która plamiła glinę.
— Biegałeś z wiadomościami? — zapytał nerwowo Groat.
— Ostatnio Przekazywałem Dekrety Króla Heta z Thut — odparł Anghammarad.
— W życiu nie słyszałem o żadnym królu Hecie — mruknął Jimmy Tropes.
— Przypuszczam, Że To Dlatego, Iż Dziewięć Tysięcy Lat Temu Kraina Thut Zsunęła Się Pod Morskie Fale — wyjaśnił golem z powagą. — Tak Bywa.
— Niech to licho… Masz dziewięć tysięcy lat?! — zdumiał się Groat.