Выбрать главу

— Nawet golemy nie powinny pracować w tym gównie — odparła. — To istoty moralne.

No dobrze, pomyślał Moist. Trafiliśmy w jakiś drażliwy punkt…

— Czy zjadłaby pani dziś kolację? — udało mu się powiedzieć.

Przez ułamek sekundy panna Dearheart była zaskoczona. Potem jej wrodzony cynizm znowu się nadął.

— Chciałabym jeść kolację codziennie. Z panem? Nie. Mam sporo zajęć. Dziękuję za zaproszenie.

— Żaden kłopot — zapewnił Moist z odrobiną ulgi.

Rozejrzała się po hali pełnej ech.

— Czy to pomieszczenie nie przyprawia pana o dreszcze? Może pomogłyby tu kwieciste tapety i bomba zapalająca?

— Wszystko zostanie posortowane — zapewnił. — Ale lepiej zacząć działać możliwie jak najszybciej. Pokazać ludziom, że wracamy.

Przyglądali się, jak Stanley z Groatem cierpliwie sortują na brzegu stosu, jak poszukiwacze skarbów u stóp pocztowej góry. Przy białych kopcach wydawali się tacy mali.

— Całą wieczność zajmie wam doręczenie tych listów, wie pan? — Panna Dearheart odwróciła się do wyjścia.

— Tak, wiem — odparł Moist.

— Ale to właśnie jest główna cecha golemów. — Zatrzymała się jeszcze w progu. — Nie obawiają się wieczności. Niczego się nie obawiają.

Rozdział siódmy

Grobowiec słów

Wynalazek dziurki — Pan Lipwig opowiada — Mag w słoiku — Dyskusja o tyłach lorda Vetinariego — Obietnica doręczenia — Borys pana Hobsona

Pan Spools w swoim zabytkowym, pachnącym olejem i tuszem gabinecie znalazł się pod wrażeniem tego niezwykłego człowieka w złocistym stroju i czapce ze skrzydełkami.

— Muszę przyznać, że zna się pan na papierze, panie Lipwig — stwierdził, kiedy Moist przerzucał próbki. — To przyjemność spotkać klienta, który wie, o czym mówi. Zawsze powtarzam, że papier trzeba dobrać odpowiedni do funkcji.

— To ważne, by znaczki były trudne do podrobienia — wyjaśnił Moist. — Z drugiej strony jednak cena druku pensowego nie może nawet się zbliżyć do pensa!

— Rozwiązaniem są tutaj znaki wodne, panie Lipwig.

— Ale znaki wodne nie są niemożliwe do sfałszowania — stwierdził Moist. — Tak przynajmniej słyszałem.

— Och, znamy wszystkie sztuczki, panie Lipwig, może mi pan wierzyć — uspokoił go Spools. — Mamy najnowocześniejszą technikę. Stopy chemiczne, cieniowanie thaumiczne, tusze terminowe, wszystko. Wykonujemy papier, grawerunek, a nawet druk dla wiodących postaci tego miasta, choć oczywiście nie wolno mi zdradzić, kim są.

Usiadł wygodniej w wytartym skórzanym fotelu i przez chwilę pisał coś w notatniku.

— No więc możemy zrobić dla pana dwadzieścia tysięcy znaczków pensowych, papier zwykły, z warstwą kleju, po dwa dolary za tysiąc plus matryca — zaproponował pan Spools. — Dziesięć pensów mniej za bezklejowy. Oczywiście będzie pan musiał znaleźć kogoś, kto je potnie.

— Nie da się tego zrobić jakąś maszyną?

— Nie, panie Lipwig. Nie zadziała, nie na takie małe kawałki.

Moist wyjął z kieszeni i pokazał mu skrawek brązowego papieru.

— Poznaje pan to, panie Spools?

— Zaraz… to papier szpilkowy? — Spools uśmiechnął się szeroko. — Wracają wspomnienia z dzieciństwa… Wciąż mam gdzieś na strychu swoją starą kolekcję. Zawsze myślałem, że byłaby warta dolara czy dwa, gdybym tylko…

— Niech pan spojrzy, panie Spools…

Moist ostrożnie chwycił papier. Stanley był niemal boleśnie precyzyjny przy wbijaniu szpilek, nawet z mikrometrem nie można by zrobić tego lepiej.

Bardzo powoli papier rozdarł się wzdłuż linii dziurek. Moist zerknął na Spoolsa i uniósł brwi.

— Te dziurki są ważne — powiedział. — Niczego nie będzie, jeśli nie będzie dziurek…

Minęły trzy godziny. Posłano po majstrów. Poważni mężczyźni w roboczych kombinezonach zakręcili tokarkami, inni ludzie zlutowali jakieś elementy, wypróbowali je, zmienili coś, rozwiercili coś jeszcze, potem rozłożyli małą ręczną prasę i złożyli ją w inny sposób. Moist krążył na peryferiach tej krzątaniny, wyraźnie znudzony, a poważni mężczyźni majstrowali, mierzyli, przebudowywali, dopasowywali, obniżali fragmenty, podwyższali fragmenty, aż w końcu, pod okiem Moista i pana Spoolsa, oficjalnie wypróbowali przerobioną prasę…

Klink!…

Moist miał wrażenie, że wszyscy wstrzymują oddech tak intensywnie, że nawet okna wyginają się do wnętrza. Wyciągnął rękę i podniósł z tacy arkusz małych perforowanych prostokątów.

Oderwał jeden znaczek…

Okna odskoczyły. Ludzie znów zaczęli oddychać. Nie było oklasków. Ci mężczyźni nie należeli do takich, którzy klaszczą i krzyczą, kiedy dobrze wykonają swoją pracę. Zamiast tego zapalili fajki i pokiwali głowami.

Pan Spools i Moist von Lipwig uścisnęli sobie dłonie nad perforowanym arkuszem.

— Patent należy do pana, panie Spools — rzekł Moist.

— Bardzo pan uprzejmy, panie Lipwig. Naprawdę bardzo uprzejmy. Och, mam tu drobny prezencik…

Wszedł któryś z uczniów, niosąc arkusz papieru. Ku zdumieniu Moista już zadrukowany — bez kleju i bez perforacji, ale perfekcyjnymi miniaturowymi kopiami jego projektu jednopensowego znaczka.

— Rytownictwo ikonodemoniczne, panie Lipwig — wyjaśnił Spools, widząc jego minę. — Nikt nam nie zarzuci, że nie idziemy z duchem czasu. Oczywiście znajdzie pan pewnie kilka drobnych usterek, ale na początku przyszłego tygodnia…

— Pensowy i dwupensowy potrzebuję na jutro, panie Spools — rzekł Moist stanowczo. — Nie wymagam perfekcji, wymagam szybkości.

— Słowo daję, gorący z pana klient, panie Lipwig.

— Zawsze trzeba się spieszyć, panie Spools. Nigdy pan nie wie, kto pana dogania.

— Ha! No tak… Dobre motto, panie Lipwig. Bardzo ładne. — Pan Spools uśmiechnął się niepewnie.

— A na pojutrze pięciopensowe i dolarowe, bardzo proszę.

— Przypali pan sobie buty, panie Lipwig!

— Trzeba gnać, panie Spools, trzeba pędzić!

Moist ruszył z powrotem do Urzędu Pocztowego, tak szybko, jak było to przyzwoicie możliwe. Czuł się odrobinę zawstydzony.

Lubił Teemera i Spoolsa. Lubił firmy, gdzie można było naprawdę porozmawiać z człowiekiem, którego nazwisko wypisane jest nad wejściem — to znaczy, że prawdopodobnie nie prowadzą ich oszuści. Lubił też tych potężnych, solidnych, niewzruszonych robotników, dostrzegając w nich te wszystkie cechy, o których wiedział, że jemu brakuje — takie jak wytrwałość, solidarność i uczciwość. Nie da się okłamać tokarki albo oszukać młotka. To byli dobrze ludzie — nie tacy jak on…

Wiele ich różniło. Na przykład to, że w tej chwili prawdopodobnie żaden nie miał wciśniętych pod marynarkę plików kradzionego papieru.

Naprawdę nie powinien tak postępować, w żadnym razie. Tylko że pan Spools był człowiekiem łagodnym i pełnym entuzjazmu, a jego biurko zasypane przykładami jego wspaniałych produktów… I podczas konstrukcji prasy perforującej ludzie krzątali się przy niej i nikt właściwie nie zwracał na Moista uwagi, więc… trochę posprzątał. Nie potrafił się opanować. Był oszustem. Czego właściwie Vetinari się spodziewał?

Kiedy wszedł do budynku, listonosze zaczynali wracać ze swoich rejonów. Pan Groat czekał na niego z zakłopotanym uśmiechem na twarzy.

— Jak poszło, inspektorze pocztowy? — zapytał wesoło Moist.

— Całkiem dobrze, sir, całkiem dobrze. Mamy dobre wieści, sir. Ludzie dawali nam listy do nadania, sir. Jeszcze niewiele, a niektóre z nich są trochę, no… żartobliwe, ale za każdym razem dostaliśmy pensa. To siedem pensów, sir — dodał z dumą i podał monety.