— No świetnie, nie będziemy dzisiaj głodować… — Moist wziął pieniądze i schował listy do kieszeni.
— Przepraszam, sir…
— Nic takiego, panie Groat. Brawo. Ale… Mówił pan, że ma dobre wieści. Czy są też może wieści jakiegoś innego rodzaju…?
— Uhm… Niektórzy nie byli zadowoleni, że dostali listy, sir.
— Trafiały do nieodpowiednich drzwi?
— Ależ nie, sir. Ale stare listy nie zawsze są radośnie przyjmowane. Nie wtedy, kiedy są… co się zdarza… wolą. Wolą. Taką ostatnią wolą i testamentem, sir — wyjaśnił z naciskiem. — Kiedy się okazuje, że dwadzieścia lat temu biżuterię po mamie dostała niewłaściwa córka. Tak właśnie.
— Ojoj… — wystraszył się Moist.
— Trzeba było wezwać straż, sir. Nastąpiło to, co w azetach nazywają „zamętem” przy Tkackiej, sir. W pana gabinecie czeka dama, sir.
— O bogowie, chyba nie któraś z córek?!
— Nie, sir. To dama pisząca w „Pulsie”. Nie można im ufać, chociaż drukują bardzo sensowną krzyżówkę, sir — dodał Groat konspiracyjnym szeptem.
— A do czego jestem jej potrzebny?
— Trudno powiedzieć, sir. Ale to pewnie dlatego, że pan jest poczmistrzem.
— Proszę iść i… zrobić jej herbaty albo coś, dobrze? — Moist poklepał się po kieszeniach. — A ja tylko… jakoś się ogarnę.
Dwie minuty później, kiedy skradzione papiery zostały już bezpiecznie ukryte, Moist wkroczył do swojego gabinetu.
Pan Pompa stał przy drzwiach, z przygaszonymi płomiennymi oczami, w postawie golema niemającego obecnie innych zadań poza istnieniem. Kobieta siedziała na krześle przy biurku.
Zmierzył ją wzrokiem. Atrakcyjna, istotnie, choć ubrana tak, by pozornie tę atrakcyjność zamaskować, a w rzeczywistości dyskretnie wzmocnić. Z jakiegoś niepojętego powodu w mieście znów w modzie były krynoliny, ale jedynym ustępstwem tej damy wobec mody była niewielka turniura, nadająca jej nieco zawadiacki wygląd, a niewymagająca noszenia dwudziestu siedmiu funtów niebezpiecznie napiętej sprężynowo bielizny. Pani z „Pulsu” włosy miała jasne, upięte w siatce — kolejne przemyślane pociągnięcie, a nieduży, dyskretnie modny kapelusik tkwił jej na głowie bez żadnego konkretnego celu. Dużą torbę na ramię ustawiła obok krzesła, notatnik położyła na kolanie… Na palcu miała ślubną obrączkę.
— Pan Lipwig? — spytała energicznie. — Nazywam się Cripslock. Panna Cripslock. Z „Pulsu”.
No dobrze… Obrączka, a jednak „panna”, myślał Moist. Obchodzić się ostrożnie. Prawdopodobnie ma Poglądy. Nie próbować całowania w rękę.
— A jak mógłbym pomóc „Pulsowi”? — zapytał.
Usiadł i rzucił jej wcale nie protekcjonalny uśmiech.
— Czy zamierza pan doręczyć całą zaległą pocztę, panie Lipwig?
— Jeśli to możliwe, tak.
— Dlaczego?
— To moja praca. Deszcz, śnieg, mrok nocy, tak jak jest napisane nad wejściem.
— Słyszał pan o burdzie przy ulicy Tkackiej?
— Słyszałem, że to zamęt…
— Obawiam się, że sytuacja się pogorszyła. Kiedy stamtąd odchodziłam, palił się dom. Czy to pana nie martwi?
Ołówek panny Cripslock zawisł nagle nad papierem. Twarz Moista pozostała całkiem bez wyrazu, chociaż myślał wściekle intensywnie.
— Martwi, oczywiście — przyznał. — Ludzie nie powinni podpalać domów. Ale wiem również, że pan Parker z Gildii Kupców w sobotę bierze ślub ze swoją młodzieńczą miłością. Wiedziała pani o tym?
Panna Cripslock nie wiedziała, ale notowała pracowicie, gdy Moist opowiadał jej historię listu do sklepikarza.
— To bardzo ciekawe — stwierdziła. — Zaraz pójdę z nim porozmawiać. Czyli uważa pan, że doręczanie starych listów to dobry uczynek?
— Doręczanie listów to jedyny możliwy uczynek… — Moist znów się zawahał. Na samej granicy słyszalności rozbrzmiewały szepty.
— Jakiś problem? — spytała panna Cripslock.
— Co? Nie! O czym to ja… A tak, to właściwy uczynek. Nie możemy odrzucić własnej historii, panno Cripslock. A jesteśmy gatunkiem, który się komunikuje, panno Cripslock. — Moist podniósł głos, by zagłuszyć szepty. — Poczta musi dotrzeć do celu! Musi być doręczona!
— Ehm… nie musi pan krzyczeć, panie Lipwig — powiedziała i odsunęła się nieco.
Moist spróbował się opanować. Szepty trochę przycichły.
— Przepraszam — powiedział i odchrząknął. — Tak, zamierzam dostarczyć całą tę pocztę. Jeśli adresaci się przeprowadzili, spróbujemy ich odszukać. Jeśli umarli, spróbujemy doręczyć listy ich potomkom. Listy będą doręczone. Powierzono nam ich doręczanie i doręczać je będziemy. Co jeszcze moglibyśmy z nimi zrobić? Spalić je? Wyrzucić do rzeki? Otworzyć, żeby zdecydować, które są ważne? Nie. Listy powierzono naszej opiece. Doręczenie ich to jedyne rozwiązanie.
Szepty prawie całkiem zamilkły, więc mówił dalej już spokojniej.
— Poza tym potrzebujemy miejsca. Urząd Pocztowy znów się odrodzi! — Wyjął arkusz znaczków. — Z tym!
Przyjrzała się zdziwiona.
— Małe portreciki lorda Vetinariego?
— To znaczki, panno Cripslock. Jeden taki, przyklejony do listu, zagwarantuje doręczenie gdziekolwiek w granicach miasta. To arkusz próbny, ale od jutra będziemy je sprzedawać, perforowane i pokryte klejem dla łatwości użytkowania. Zamierzam uprościć korzystanie z usług pocztowych. To jasne, wciąż staramy się zorientować w sytuacji, ale już wkrótce zamierzamy dostarczać listy każdemu, w dowolnym punkcie na świecie.
To było głupie, ale język przejął nad nim władzę.
— Jest pan bardzo ambitny, panie Lipwig — zauważyła.
— Przykro mi, nie potrafię być inny.
— Wydawało mi się, że mamy teraz sekary.
— Sekary? — powtórzył Moist. — Nie zaprzeczę, że sekary to wspaniały wynalazek, jeśli chce pani poznać dane z rynku krewetek w Genoi. Ale czy na sekarach wypisze pani Z.P.? Zapieczętuje pani sekary pocałunkiem? Czy zrosi pani sekary łzami, może je pani powąchać, dołączyć zasuszony kwiat? List to coś więcej niż sama wiadomość. A sekary są tak drogie, że przeciętny człowiek z ulicy może z trudem pozwolić sobie na nie tylko w chwili kryzysu. DZIADEK UMARŁ POGRZEB WTO. Dzienny zarobek, by wysłać wiadomość tak pełną emocji i ciepła jak ciśnięty nóż? Za to list jest prawdziwy.
Urwał. Panna Cripslock notowała jak szalona, a to zawsze niepokojące, widzieć, że codziennikarz zaczyna się nagle bardzo interesować tym, co człowiek mówi… Zwłaszcza jeśli człowiek sam podejrzewa, że to wszystko stos gołębiego guana.
A jeszcze gorzej — kiedy codziennikarz się uśmiecha.
— Ludzie narzekają, że sekary stają się coraz droższe, wolne i zawodne — powiedziała panna Cripslock. — Co pan o tym sądzi?
— Mogę tylko powiedzieć, że dzisiaj zatrudniliśmy listonosza, który ma osiemnaście tysięcy lat. On nie popsuje się tak łatwo.
— A tak. Golemy. Niektórzy uważają…
— Jak pani na imię, panno Cripslock? — przerwał jej Moist.
Kobieta zarumieniła się, a po chwili powiedziała:
— Sacharissa.
— Dziękuję. Ja jestem Moist. Proszę się nie śmiać. Golemy… Śmiejesz się, Sacharisso…
— To był tylko kaszel, naprawdę… — Reporterka uniosła dłoń do ust i zakaszlała nieprzekonująco.
— Przepraszam, brzmiało to trochę jak śmiech. Sacharisso, potrzebni mi listonosze, urzędnicy za ladą, sorterzy… Potrzebuję wielu ludzi. Listy musi się przemieszczać. Potrzebuję ludzi, którzy pomogą mi je przemieścić. Jakichkolwiek ludzi. Ach, dziękuję ci, Stanley.