Выбрать главу

Moist nie mógł się powstrzymać przed zdjęciem czapki i przesłaniem salutu Nadziei, której tak wiele zawdzięczał. Potem, kiedy się zastanowił, czemu Bisonomia trzyma kociołek i coś, co wygląda jak pęczek pasternaku, zderzył się z kimś, kto chwycił go za ramię i pociągnął za sobą.

— Proszę nie mówić ani słowa, ani słóweczka… Ale szuka pan książki, tak?

— No, ale właściwie…

Zgadywał, że wpadł w szpony maga.

— …nie jest pan pewien, jaka to książka! — dokończył mag. — Dokładnie. To zadanie bibliotekarza, by znaleźć właściwą książkę dla właściwej osoby. Jeśli zechce pan tu usiąść, będziemy kontynuować. Dziękuję. Proszę wybaczyć te pasy. To nie potrwa długo i jest praktycznie bezbolesne.

— Praktycznie?

Moist został wepchnięty w głąb dużego i skomplikowanego obrotowego fotela. Jego porywacz — czy też asystent albo jeszcze ktoś inny, kim mógłby się okazać — uśmiechnął się uspokajająco. Inne, niewyraźne postacie pomogły mu przypiąć Moista do fotela. Fotel, zasadniczo w klasycznym kształcie podkowy, ze skórzaną tapicerką, otaczała… aparatura. Część jej była wyraźnie magiczna, typu gwiazd i czaszek, ale co powiedzieć o słoiku korniszonów, kleszczach i żywej myszy w klatce zrobionej z…

Panika pochwyciła Moista… nieprzypadkowo w tej samej chwili, co para wyściełanych płytek, które zamknęły się na jego uszach. Tuż przed wytłumieniem wszystkich dźwięków usłyszał jeszcze:

— Może pan doświadczyć smaku jajek oraz wrażenia uderzenia w twarz jakimś rodzajem ryby. To całkowicie…

A potem nastąpił thlabber. To tradycyjny termin magiczny, choć Moist o tym nie wiedział. Najpierw przychodzi moment, kiedy wszystko — nawet rzeczy, które nie dają się rozciągać — wydaje się rozciągnięte. A potem moment, kiedy wszystko nagle wraca do stanu nierozciągnięcia — znany właśnie jako moment thlabberu.

Kiedy znów otworzył oczy, fotel stał odwrócony w drugą stronę. Zniknęły korniszony, kleszcze i mysz, ale pojawiło się wiadro homarów z ciasta oraz pamiątkowy zestaw szklanych oczu.

Moist przełknął ślinę i wymruczał:

— Sandacz.

— Naprawdę? — zdziwił się ktoś. — Większość ludzi mówi, że dorsz. Ale różne bywają gusta.

Jakieś ręce odpięły Moista i pomogły mu wstać. Należały do orangutana, lecz Moist powstrzymał się od komentarzy. W końcu był to uniwersytet magów.

Człowiek, który pchnął go na fotel, stał teraz przy biurku i wpatrywał się w jakieś magiczne urządzenie.

— Jeszcze chwilę… — powiedział. — Tylko chwileczkę. Lada sekunda…

Wiązka czegoś, co wyglądało na ogrodowe węże, prowadziła od biurka do ściany. Moist był pewien, że wybrzuszyły się na moment jak żywy wąż, który zjadł coś pospiesznie; maszyna zatrzęsła się i ze szczeliny wpadła karteczka.

— Aha… Już mamy. — Mag porwał ją szybko. — Tak. Książka, której pan szuka, to „Historia kapeluszy” F.G. Smallfingera. Mam rację?

— Nie. Właściwie to nie szukam książki…

— Na pewno? Mamy ich dużo.

Mag miał dwie rzucające się w oczy cechy. Jedna to… cóż, dziadek Lipwig powtarzał, że uczciwość człowieka można ocenić wedle rozmiaru jego uszu, a to był bardzo uczciwy mag. Druga to że broda, którą nosił, była ewidentnie fałszywa.

— Szukałem maga o nazwisku Pelc — wyjaśnił Moist.

Broda rozsunęła się nieco, odsłaniając uśmiech.

— Wiedziałem, że machina będzie działać! — zawołał mag. — Szuka pan właśnie mnie!

* * *

Tabliczka na drzwiach głosiła: „Ladislav Pelc, dr ph. mag., przedśmiertny profesor chorobliwej bibliomancji”. Po wewnętrznej stronie był hak, na którym mag powiesił swoją brodę.

To był gabinet maga, więc oczywiście miał czaszkę ze świecą w środku i wypchanego krokodyla pod sufitem. Nikt, a już najmniej magowie, nie wiedział dlaczego — ale należało go mieć.

Pokój był pełen książek i zbudowany z książek. Nie wstawiono tu żadnego typowego umeblowania, to znaczy, że biurko i krzesła złożono z książek. Chyba ostatnio ktoś często do nich zaglądał, gdyż leżały otwarte, z innymi książkami jako zakładkami.

— Zgaduję, że chce się pan czegoś dowiedzieć o swoim Urzędzie Pocztowym. — Pelc usiadł na stołku ze starannie poukładanych tomów od 1 do 41 synonimów słowa „tramp”.

— Tak, jeśli można — potwierdził Moist.

— Głosy? Dziwne zjawiska?

— Tak!

— Jak to ująć… — zadumał się Pelc. — Słowa mają moc, rozumie pan. Leży to w naturze wszechświata. Nasza Biblioteka sama w sobie odkształca czas i przestrzeń na wielką skalę. No więc, kiedy Urząd Pocztowy zaczął akumulować listy, zbierał słowa. I w efekcie powstało coś, co możemy nazwać gevaisą, czyli grobowcem żywych słów. Czy ma pan literackie zacięcie, panie Lipwig?

— Nie w ścisłym sensie…

Księgi były dla Moista zamkniętą księgą.

— A czy spaliłby pan książkę? — spytał Pelc. — Starą książkę, powiedzmy, podartą, prawie bez grzbietu, znalezioną w skrzyni z rupieciami?

— No… raczej nie — przyznał Moist.

— Dlaczego nie? Czy myśl o tym by pana niepokoiła?

— Tak, chyba tak. Książki są… no, nie robi się takich rzeczy. Eee… Czemu pan nosi sztuczną brodę? Myślałem, że magowie mają prawdziwe.

— Nie są obowiązkowe, wie pan, ale kiedy wychodzimy na zewnątrz, publiczność spodziewa się bród. To jak nosić gwiazdy na szacie. Poza tym latem w prawdziwej jest za gorąco. O czym to ja… Gevaisy. Tak. Wszystkie słowa mają jakąś moc. Czujemy to instynktownie. Niektóre, jak zaklęcia magiczne albo prawdziwe imiona bogów, mają jej bardzo dużo. Muszą być traktowane z szacunkiem. W Klatchu jest góra z licznymi jaskiniami, a w tych jaskiniach pogrzebano ponad sto tysięcy książek, w większości religijnych, każdą w białym lnianym całunie. To może dość ekstremalne podejście, ale ludzie inteligentni zawsze wiedzieli, że przynajmniej niektórych słów należy się pozbywać z najwyższą ostrożnością i respektem.

— A nie pakować w workach do komórek… Ale chwileczkę! Pewien golem nazwał Urząd Pocztowy „grobowcem niewysłuchanych słów”.

— Wcale mnie to nie dziwi — zapewnił spokojnie profesor Pelc. — Stare gevaisy i biblioteki często zatrudniały golemów, ponieważ jedyne słowa, jakie miały moc wpływania na nie, to te w ich głowach. Słowa są ważne. A kiedy zbierze się je w masie krytycznej, zmieniają naturę wszechświata. Czy miał pan jakieś halucynacje?

— Tak. Cofnąłem się w czasie! Ale równocześnie byłem w teraźniejszości!

— To dość powszechne. Wiele słów ściśniętych razem oddziałuje na czasoprzestrzeń.

— I mówiły do mnie!

— Tłumaczyłem straży, że listy chcą być doręczone — rzekł mag. — Dopóki list nie zostanie przeczytany, nie jest zupełny. Zrobi wszystko, by dać się doręczyć. Ale one nie myślą tak, jak pan rozumie myślenie, i nie są sprytne. Po prostu sięgają do każdego dostępnego umysłu. Widzę, że został pan już zmieniony w awatar.

— Nie potrafię latać!

— Awatar: żywy wizerunek boga — tłumaczył cierpliwie profesor. — Czapka ze skrzydłami. Złoty strój…

— Nie, to się stało przypadkiem…

— Jest pan pewien?

Zapadła cisza.

— Hm… Byłem, aż do teraz.

— One nie próbują nikogo skrzywdzić, panie Lipwig. One tylko chcą dopełnienia.

— Nigdy nie zdołam doręczyć ich wszystkich… To by zajęło lata.