Выбрать главу

— Na pewno pomoże sam fakt, że doręcza pan jakieś. — Profesor Pelc uśmiechnął się jak lekarz, tłumaczący pacjentowi, że jego choroba jest śmiertelna tylko w osiemdziesięciu siedmiu procentach przypadków. — Co jeszcze mogę dla pana zrobić? — Wstał, dając do zrozumienia, że czas maga jest cenny.

— Chciałbym wiedzieć, dokąd trafiły kandelabry — wyznał Moist. — Dobrze byłoby je odzyskać. Symbolicznie, można powiedzieć.

— Tu panu nie pomogę, ale na pewno potrafi to zrobić profesor Goitre. Jest pośmiertnym profesorem chorobliwej bibliomancji. Możemy zajrzeć do niego w drodze do wyjścia. Jest w Spiżarni Magów.

— Dlaczego pośmiertny? — zainteresował się Moist, gdy wyszli już na korytarz.

— Nie żyje — wyjaśnił Pelc.

— Miałem nadzieję, że to będzie bardziej metaforyczne…

— Proszę się nie martwić, zdecydował się na Przedwczesną Śmierć. To była bardzo dobra oferta.

— Ach! — westchnął Moist.

W takich chwilach bardzo ważne jest, by dostrzec właściwy moment do ucieczki. Niestety, dotarli tu przez labirynt mrocznych korytarzy, a uniwersytet nie był miejscem, gdzie człowiek chciałby się zgubić. Coś mogłoby go znaleźć…

Zatrzymali się przed drzwiami, zza których dobiegał przytłumiony gwar głosów i czasem brzęk szkła. Hałas urwał się, gdy tylko profesor Pelc pchnął drzwi — i trudno było zrozumieć, skąd się brał. Pomieszczenie okazało się rzeczywiście spiżarnią, całkiem bezludną. Ściany miała zastawione półkami, a półki zastawione słoikami. A w każdym słoiku był mag.

Teraz należy uciekać, pomyślał Moist, kiedy Pelc zdjął słoik, odkręcił pokrywkę i sięgnął do środka po malutkiego maga.

— Och, to nie on — uspokoił profesor, widząc wyraz twarzy gościa. — Gospodyni wkłada do środka te malutkie szmaciane laleczki, by przypomnieć kucharkom, że nie wolno używać tych słoików do niczego innego. Był taki przykry incydent z masłem orzechowym… Muszę jednak wyjąć laleczkę, żeby nie tłumiła głosu.

— Ale… gdzie w takim razie jest profesor?

— Jest w słoiku, dla pewnej wartości „w”. Trudno to wytłumaczyć laikowi. Jest martwy tylko…

— …dla określonej wartości „martwego”? — domyślił się Moist.

— Otóż to! I może wrócić, zgłaszając to z tygodniowym wyprzedzeniem. Wielu starszych magów wybiera takie rozwiązanie. Bardzo odświeżające, jak mówią, całkiem jak urlop naukowy. Tylko dłuższy.

— A dokąd odchodzą?

— Nikt nie jest właściwie pewien, ale słychać, jak dźwięczą tam sztućce. — Pelc uniósł słoik do ust. — Przepraszam, profesorze Goitre… Nie pamięta pan przypadkiem, co się stało z kandelabrami z Urzędu Pocztowego?

Moist spodziewał się, że odpowie cienki metaliczny głosik, ale kilka cali od jego ucha rozległ się dźwięczny, choć starczy głos.

— Co? Ach… Tak, pewnie. Jeden skończył w gmachu Opery, a drugi nabyła Gildia Skrytobójców. Oho, serwują już pudding. Żegnam.

— Dziękuję, profesorze — rzekł z powagą Pelc. — Tutaj wszystko dobrze…

— Akurat mnie to obchodzi — burknął bezcielesny głos. — Nie przeszkadzaj, jemy!

— No to już pan wie — powiedział mag. Włożył z powrotem kukiełkę i zakręcił słoik. — Opera i Gildia Skrytobójców. Mam wrażenie, że odzyskanie ich może być trudne.

— Tak, myślę, że odłożę to na dzień czy dwa. — Moist wyszedł na korytarz. — To niebezpieczni ludzie i lepiej z nimi nie zadzierać.

— Rzeczywiście. — Profesor zamknął drzwi, co było sygnałem, by znów zabrzmiał gwar rozmów. — Słyszałem, że niektóre soprany kopią jak muły…

* * *

Moist śnił o magach w słoikach. Wszyscy wykrzykiwali jego imię.

Według najlepszej tradycji budzenia się z koszmaru, wszystkie te głosy zlały się stopniowo w jeden, należący — jak się okazało — do pana Pompy, który Moistem potrząsał.

— Niektórzy byli cali umazani dżemem! — zawołał Moist i oprzytomniał. — Co jest?

— Panie Lipvig, Ma Pan Spotkanie Z Lordem Vetinarim.

Słowa dotarły do świadomości i zabrzmiały groźniej niż głosy magów w słoikach.

— Nie mam żadnego spotkania z lordem Vetinarim! Eee… mam?

— On Mówi, Że Tak, Panie Lipvig — odparł golem. — A Zatem Pan Ma. Wyjdziemy Przez Dziedziniec Dyliżansów. Przed Frontowym Wejściem Zebrał Się Spory Tłum.

Moist znieruchomiał w trakcie wciągania spodni.

— Są rozgniewani? Czy niektórzy w tym tłumie niosą wiadra smoły? Pierze dowolnego rodzaju?

— Nie Wiem. Otrzymałem Instrukcje I Je Wykonuję. Radzę Panu Czynić Tak Samo.

Ponaglany Moist wyszedł na tylne uliczki, nad którymi wciąż unosiły się strzępy mgły.

— Która to godzina, na litość bogów? — poskarżył się.

— Za Piętnaście Siódma, Panie Lipvig.

— Przecież to jeszcze noc! Czy ten człowiek w ogóle nie sypia? Co jest takiego ważnego, że ściąga się mnie z mojego miękkiego i ciepłego stosu listów?

* * *

Zegar w przedpokoju Vetinariego nie tykał jak należy. Czasami „tik” było o ułamek sekundy spóźnione, czasami „tak” rozlegało się trochę za wcześnie. Z rzadka jedno albo drugie nie następowało wcale. Właściwie było to niezauważalne, dopóki człowiek nie przesiedział tu pięciu minut, gdyż po takim czasie niewielkie, ale znaczące fragmenty jego umysłu wpadały w obłęd.

Zresztą Moist w ogóle nie radził sobie z porankami. Na tym polegała jedna z zalet przestępczego życia — nie musiał wstawać, dopóki inni nie przewietrzyli dobrze ulic.

Sekretarz Drumknott wsunął się tak bezszelestnie, że jego obecność wywołała szok. Był chyba jednym z najcichszych ludzi, jakich Moist w życiu poznał.

— Napije się pan kawy, poczmistrzu? — zaproponował delikatnie.

— Czy mam kłopoty, panie Drumknott?

— Wolałbym tak nie mówić. Czytał pan dzisiejszy „Puls”?

— Azetę? Nie… Och…

Pamięć Moista pognała wściekle do wczorajszego wywiadu. Nie powiedział chyba nic niewłaściwego, prawda? Jedynie dobry, pozytywny przekaz, prawda? Vetinari chciał, żeby ludzie korzystali z poczty, prawda?

— Zawsze dostajemy kilka egzemplarzy prosto spod prasy — rzekł Drumknott. — Przyniosę panu jeden.

Wrócił z azetą. Moist rozłożył ją, w jednej chwili agonii ocenił pierwszą stronę, przeczytał kilka zdań, zasłonił oczy dłonią i jęknął:

— O bogowie!

— Zauważył pan rysunek, panie Lipwig? — zapytał niewinnie Drumknott. — Można uznać, że całkiem zabawny.

Moist zaryzykował jeszcze jedno spojrzenie na straszliwą stronę. Być może, w ramach nieświadomej samoobrony za pierwszym razem wzrok prześliznął się nad obrazkiem, przedstawiającym dwóch obdartych łobuziaków. Jeden z nich trzymał pasek pensowych znaczków. Tekst poniżej brzmiał:

Pierwszy urwis (który właśnie nabył kilka świeżo wydrukowanych „oznaczeń”): Patrz, widziałeś już tylną część lorda Vetinariego?

Drugi urwis: Nie, ale w życiu nie polizałbym go za pensa.

Twarz Moista stężała.

— On to widział?

— O tak, drogi panie.

Moist wstał szybko.

— Jest jeszcze wcześnie — stwierdził. — Pan Trooper zapewne nie zszedł jeszcze ze służby. Jeśli pobiegnę, zdoła mnie pewnie jeszcze dziś wcisnąć do rozkładu. Pójdę od razu. Tak będzie lepiej, prawda? Mniej papierkowej roboty. Nie chcę być dla nikogo ciężarem. Nawet…

— Ależ poczmistrzu, proszę się uspokoić… — Drumknott pchnął go delikatnie z powrotem na krzesło. — Doświadczenie mi mówi, że jego lordowska mość jest człowiekiem… złożonym. Nie warto przewidywać jego reakcji.