Kiedy znów stanął na schodach, zabrzmiały oklaski. Słońce, jak na dany znak, postanowiło w tej właśnie chwili wynurzyć się z mgieł i błysnąć na skrzydełkach czapki.
Borys na pozór całkiem się uspokoił i coś żuł. Moist nie dał się nabrać. Jeśli koń podobny do Borysa nagle się uspokaja, to znaczy, że coś knuje.
— Panie Pompa, będziesz potrzebny, żeby mnie podsadzić… — powiedział, zarzucając sobie na szyję worek z pocztą.
— Tak, Panie Lipvig — odezwał się golem.
— Panie Lipwig!
Moist obejrzał się i zobaczył biegnącą po ulicy Sacharissę Cripslock z notatnikiem w dłoni.
— Zawsze cieszy mnie twój widok, Sacharisso — zapewnił. — Ale w tej chwili jestem trochę zajęty…
— Słyszał pan, że Wielki Pień znów jest nieczynny?
— Tak, było o tym w azecie. A teraz muszę…
— Czyli rzuca pan wyzwanie kompanii sekarowej?
Jej ołówek zawisł tuż nad kartką.
— Po prostu doręczam pocztę, panno Cripslock, tak jak obiecywałem — oświadczył Moist stanowczym, męskim głosem.
— Ale to dziwne, prawda, że człowiek na koniu jest pewniejszy niż…
— Proszę, panno Cripslock! Jesteśmy Urzędem Pocztowym! — zawołał Moist swym najlepszym, pełnym godności tonem. — Nie interesuje nas prymitywna rywalizacja. Przykro nam słyszeć, że nasi koledzy z sekarów mają przejściowe trudności ze sprzętem, wyrażamy współczucie dla sytuacji, w jakiej się znaleźli, a gdyby tylko zechcieli, żebyśmy dostarczyli ich wiadomości, z radością sprzedamy im znaczki, już wkrótce dostępne w wartościach jednego, dwóch, pięciu i dziesięciu pensów oraz jednego dolara, do nabycia tutaj, w Urzędzie Pocztowym, z nałożoną już warstwą kleju. Nawiasem mówiąc, planujemy kiedyś nadać klejowi smaki lukrecjowy, pomarańczowy, cynamonowy i bananowy, ale nie truskawkowy, ponieważ nie znoszę truskawek.
Widział, jak Sacharissa się uśmiecha, notując jego słowa.
— Czy dobrze zrozumiałam? — spytała. — Proponuje pan dostarczanie wiadomości sekarowych?
— Oczywiście. Wysłane wiadomości mogą trafić do Wielkiego Pnia w Sto Lat. Pomoc to nasze drugie imię.
— Na pewno nie tupet? — zapytała Sacharissa.
Gapie wybuchnęli śmiechem.
— Chyba nie zrozumiałem. A teraz…
— Gra pan na nosie ludziom od sekarów, prawda? — rzuciła Sacharissa.
— To chyba jakieś codziennikarskie powiedzonko. Co prawda mam nos, jak każdy, ale nie potrafiłbym na nim zagrać. Proszę wybaczyć, mam pocztę do doręczenia i powinienem wyruszyć, zanim Borys kogoś pożre. Znowu.
— Czy mogę jeszcze zadać ostatnie pytanie? Czy pańska dusza ulegnie znaczącemu zmniejszeniu, jeśli Otto zrobi obrazek, jak pan odjeżdża?
— Przypuszczam, że nie zdołam was powstrzymać, ale chciałbym, żeby moja twarz nie była zbyt wyraźna — odparł Moist. Pan Pompa złożył gliniane dłonie, formując stopień. — Kapłan bardzo na to nalega.
— Tak właśnie sądzę, że „kapłan” na to „nalega” — stwierdziła, pilnując, by cudzysłowy brzęknęły ironią. — Poza tym, sądząc po tej bestii, to może być już ostatnia okazja. Wygląda jak śmierć na czterech nogach, panie Lipwig!
Tłum zamilkł, gdy Moist usiadł Borysowi na grzbiecie. Zwierzę tylko trochę przesunęło ciężar ciała.
Spójrzmy na to w inny sposób, pomyślał Moist. Co mam do stracenia? Życie? Przecież już mnie powiesili. Żyję w anielskim czasie. I robię na wszystkich niesamowite wrażenie. Dlaczego kupują znaczki? Bo daję im przedstawienie…
— Wystarczy jedno słowo, szefie — odezwał się któryś z ludzi Hobsona trzymających linę. — Kiedy już go puścimy, wolimy nie pętać się za blisko.
— Chwileczkę… — powstrzymał go jeszcze Moist.
W pierwszym szeregu gapiów zauważył figurę w przylegającej do figury szarej sukni. Patrzył, jak wypuściła ku niebu neurotyczną chmurę dymu, obrzuciła go wzrokiem i wzruszyła ramionami.
— Kolacja dziś wieczorem, panno Dearheart?! — zawołał.
Wszyscy jednocześnie odwrócili głowy. Zabrzmiały krótkie śmiechy, kilka zachęcających okrzyków… Rzuciła mu spojrzenie, które powinno pozostawić jego cień na dymiących szczątkach muru po drugiej stronie ulicy, po czym krótko skinęła głową.
Kto wie, pod spodem mogą się ukrywać brzoskwinie…
— Puśćcie go, chłopcy! — krzyknął Moist.
Ludzie Hobsona odskoczyli na boki. Świat wstrzymał oddech. A potem Borys przeskoczył od uległości we wściekły taniec stawania dęba, tylne kopyta zastukały na bruku, przednie zamachały w powietrzu…
— Cudovnie! Tak trzymać!
Świat ogarnęła biel. Borysa ogarnęło szaleństwo.
Rozdział siódmy A
Pocztowy pęd
Hobson wypróbował Borysa na wyścigach — i Borys świetnie by się sprawdził, gdyby nie jego nieopanowany odruch, by przy starcie atakować sąsiedniego konia, a na pierwszym wirażu przeskakiwać przez ogrodzenie. Moist jedną ręką złapał czapkę, drugą chwycił wodze, wcisnął palce nóg pod popręg, gałki oczne wbiły mu się w mózg. Broad-Way runął na niego cały naraz — wozy i ludzie przesuwali się rozmazani.
Wóz stał w poprzek ulicy, ale Borys nie dawał żadnej możliwości sterowania. Potężne mięśnie napięły się i nastąpił długi, powolny, bezgłośny moment szybowania nad przeszkodą.
Gdy koń wylądował, kopyta ześliznęły się i przejechały po bruku przed strumieniem iskier. Sam pęd pozwolił mu odzyskać równowagę i jeszcze przyspieszył.
Zwykły przy Bramie Osiowej tłumek rozbiegł się na boki, aż po horyzont ukazały się równiny. Zadziałały jakoś na obłąkany koński mózg Borysa. Cała ta przestrzeń, ładna i płaska, z kilkoma tylko łatwymi do przeskoczenia przeszkodami, takimi jak drzewa…
Znalazł dodatkowe siły i przyspieszył znowu; krzaki, drzewa i wozy pędziły naprzeciw.
Moist przeklinał brawurę, która kazała mu zrezygnować z siodła. Każda część ciała go za to nienawidziła. Ale w rzeczywistości Borys — kiedy już człowiek dostał się pod ananasa — nie był złym wierzchowcem. Osiągał swój rytm, naturalny swobodny cwał, a jego płonące oczy koncentrowały się na błękicie. Nienawiść do wszystkiego roztapiała się przez chwilę w czystej radości przestrzeni. Hobson miał rację, nie dałoby się nim sterować nawet młotkiem, ale przynajmniej pędził w odpowiednim kierunku, to znaczy byle dalej od stajni. Borys nie chciał spędzać swoich dni, wykopując z muru cegły i czekając, kiedy uda się zrzucić kolejnego napuszonego idiotę. Chciał ugryźć horyzont. Chciał biec.
Moist bardzo ostrożnie zdjął czapkę i chwycił ją w zęby. Nie wyobrażał sobie nawet, co by się stało, gdyby spadła — musiał mieć ją na głowie u celu podróży. To było ważne. Wszystko polegało na stylu.
Jedna z wież Wielkiego Pnia wyrastała z przodu i trochę po lewej. Były dwie takie na przestrzeni dwudziestu mil pomiędzy Ankh-Morpork i Sto Lat, ponieważ przekazywały prawie cały ruch z linii ciągnących się przez kontynent. Za Sto Lat Wielki Pień rozgałęział się, wypuszczał odnogi — ale tutaj, błyskając nad głowami, płynęły słowa świata…