Выбрать главу

— Tak? Jakiś problem, panie Camels?

— Nie jako taki, panie Lipwig. Nie powiem ani słowa przeciwko lordowi Vetinariemu, na pewno, ani przeciwko Ankh-Morpork — zapewnił człowiek żyjący w promieniu dwudziestu mil od dumnych i drażliwych obywateli. — Tylko że, tego… nie wydaje się słuszne takie lizanie… no, lizanie ankhmorporskich znaczków. Czy moglibyście wydrukować trochę i dla nas? Mamy przecież królową, niezła dziewczyna, ładnie by wyglądała na znaczku. Jesteśmy ważnym miastem, wie pan…

— Zobaczę, co da się zrobić, panie Camels. Ma pan przypadkiem jej obrazek?

Wszyscy będą chcieli, myślał, ubierając się. Własne znaczki mogą być jak własna flaga czy własne godło. To może być świetny interes. I na pewno dogadam się jakoś z moim przyjacielem, panem Spoolsem. Nieważne, czy ma się własny urząd pocztowy, ale własne znaczki trzeba mieć koniecznie.

Radosny tłum żegnał go, gdy odjeżdżał na koniu, który wprawdzie nie był Borysem, ale robił, co mógł, i chyba wiedział, do czego służą wodze. Moist z wdzięcznością przyjął również poduszkę na siodle. Dzięki temu szkiełko błysnęło jeszcze jaśniej: nie oszczędzał się w czasie jazdy, więc teraz potrzebował poduszki.

Wyruszył z pełnym workiem poczty. Dziwne, ale ponownie niektórzy ludzie kupowali znaczki tylko po to, by je mieć. Czytali „Puls” — oto działo się coś nowego i chcieli brać w tym udział.

Kiedy już galopował wśród pól, czuł, że jego entuzjazm słabnie. Zatrudniał Stanleya, grupę twardych, ale trochę pomylonych staruszków, i jeszcze parę golemów. Nie mógł utrzymać tego tempa.

Ale najważniejsze, że dodał trochę blasku. Powiedział ludziom, co ma zamiar zrobić, a oni uwierzyli, że to zrobi. Każdy mógł podjąć taką wyprawę. Ale nikt nie podjął. Czekali tylko, aż naprawią sekary.

Jechał dość spokojnie; przyspieszył tylko, mijając naprawianą wieżę sekarową. Nadal była naprawiana, lecz widział więcej ludzi dookoła i w górze, na samej wieży. Pojawiła się wyraźna sugestia, że prace naprawcze przebiegają o wiele szybciej.

W pewnej chwili prawie na pewno zauważył, że ktoś spada. Ale to chyba nie byłby dobry pomysł, żeby podjechać tam i spytać, czy może jakoś pomóc — nie jeśli miał zamiar dalej iść przez życie z własnymi zębami. Poza tym to był długi, bardzo długi upadek na pola kapusty, dogodnie łączący w jednym śmierć i pogrzeb.

Przyspieszył znowu, kiedy dotarł do miasta. Podjechanie truchtem do schodów Urzędu Pocztowego byłoby niedopuszczalne. Ludzie w kolejce… nadal stała kolejka… bili brawo, kiedy przygalopował.

Pan Groat wybiegł — o ile krab potrafi biegać.

— Może pan jeszcze raz wziąć listy do Sto Lat, sir?! — zawołał. — Mam już pełen worek! A wszyscy pytają, kiedy zacznie pan je dostarczać do Pseudopolis i Quirmu! Dostałem też jeden do Lancre!

— Co? Człowieku, to piekielne pięćset mil!

Moist zeskoczył z siodła, choć stan jego nóg zmienił ten zeskok w spadnięcie.

— Sprawy nabrały tempa, odkąd pan wyjechał, sir. — Groat podtrzymał go. — O tak, w samej rzeczy! Nie mamy dosyć ludzi! Ale przychodzą też szukać pracy, sir! Przychodzą, odkąd ukazała się ta azeta! Ludzie ze starych pocztowych rodzin, takich jak ja! I kolejni dawni pracownicy, wracający z emerytury! Pozwoliłem sobie zatrudnić ich tymczasowo, no bo przecież pełnię obowiązki poczmistrza! Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko, sir? A pan Spools drukuje więcej znaczków! Już dwa razy musiałem posłać Stanleya po nowe. Słyszałem, że jeszcze dziś wieczorem mamy dostać pierwsze pięciopensowe i dolarowe! Piękne czasy, co, sir?

— Hm… tak — zgodził się Moist.

Świat zmienił się nagle w coś przypominającego Borysa — pędził szybko i nie dało się nim kierować. Jeśli nie chciał dać się stratować, musiał utrzymać się na górze.

W hali ustawiono dodatkowe stoły. Tłoczyli się przy nich ludzie.

— Sprzedajemy im koperty i papier — poinformował Groat. — Atrament jest gratis za darmo.

— Sam pan to wymyślił?

— Nie, kiedyś to robiliśmy. Panna Maccalariat zdobyła mnóstwo taniego papieru od Spoolsa.

— Panna Maccalariat? — zdziwił się Moist. — Kto to jest panna Maccalariat?

— Z bardzo starej pocztowej rodziny, sir. Postanowiła pracować dla pana.

Groat wydawał się trochę zdenerwowany.

— Słucham? — powiedział Moist. — Postanowiła dla mnie pracować?

— No, wie pan, jak to jest z poczciarzami, sir… Nie lubimy…

— Pan jest poczmistrzem? — odezwał się oschły głos za plecami Moista.

Głos przedostał się do mózgu, przewiercił przez wspomnienia, przeszukał lęki, znalazł odpowiednie dźwignie, chwycił je i pociągnął. W przypadku Moista znalazł Frau Shambers. W drugim roku nauki człowiek był wytrącany z ciepłego, miłego przedszkola Frau Tissel, gdzie pachniało farbami plakatowymi, masą solną i niedostatecznym opanowaniem toalety, prosto do zimnych ławek, gdzie rządziła Frau Shambers i gdzie pachniało Edukacją. Przeżycie było ciężkie jak akt narodzin, z dodatkowym utrudnieniem w postaci nieobecności matki.

Moist odwrócił się odruchowo i spojrzał w dół. Tak, były na miejscu: praktyczne buty, grube czarne pończochy, trochę kosmate, i rozciągnięty wełniany blezer. A tak, arrgh, blezer; Frau Shambers wypychała rękawy chustkami do nosa, arrgh, arrgh… A wyżej okulary i wyraz twarzy wczesnych przymrozków. Włosy splatała w warkocze, które zwijała po obu stronach głowy w dwa dyski; w domu, w Überwaldzie, nazywano je ślimaczkami, ale w Ankh-Morpork ludziom kojarzyły się raczej z kobietą, która nosi przyczepione do uszu zawijane, lukrowane drożdżówki.

— Proszę mnie uważnie posłuchać, panno Maccalariat — rzekł stanowczo. — Ja tu jestem poczmistrzem, ja dowodzę i nie mam zamiaru dać się zastraszyć przedstawicielom personelu kontuarowego tylko dlatego, że pracowali tu ich przodkowie. Nie boję się pani bezkształtnych butów, panno Maccalariat, śmieję się wesoło wobec pani lodowatego spojrzenia! Nic mi pani nie zrobi! Jestem dorosłym mężczyzną, Frau Shambers, nie zadrżę od pani ostrego głosu i zachowam całkowitą kontrolę nad pęcherzem, choćby nie wiem jak surowo pani na mnie patrzyła! O tak! Albowiem jestem poczmistrzem i moje słowo jest tu prawem!

W każdym razie takie słowa wygłosił jego mózg. Niestety, zbłądziły gdzieś w drodze do ust przez dygoczący kręgosłup i wargi wymówiły tylko:

— Eee… tak?

Zabrzmiało to jak pisk.

— Panie Lipwig, chciałabym się czegoś dowiedzieć — oświadczyła przerażająca kobieta. — Nie mam nic przeciw golemom, ale czy te, które pan zatrudnia w moim Urzędzie Pocztowym, są damami czy dżentelmenami?

Było to dostatecznie niespodziewane, by szarpnąć Moista z powrotem do czegoś zbliżonego do rzeczywistości.

— Co? — zdumiał się. — Nie wiem! Co za różnica? Trochę więcej gliny… czy mniej gliny? Czemu?

Panna Maccalariat skrzyżowała ręce na piersi, sprawiając, że Moist i Groat cofnęli się równocześnie.

— Mam nadzieję, że nie żartuje pan sobie ze mnie, panie Lipwig — rzekła.

— Co? Żartować? Nigdy nie żartuję! — Moist próbował się opanować. Cokolwiek stanie się za chwilę, nie da postawić się do kąta. — Nie żartuję sobie, panno Maccalariat, nie żartowałem w przeszłości, a choćbym miał skłonność do żartów, nawet bym nie pomyślał o żartowaniu z panią. Czy są jakieś kłopoty?

— Jeden z nich był w damskiej… toalecie, panie Lipwig — oznajmiła pana Maccalariat.