Выбрать главу

— Zastanawiam się, czy pan Trooper znajdzie dla mnie chwilę — mruczał Moist, wpatrując się w sufit.

— Przepraszam, sir…

— Och, nic takiego. Może lepiej pójdę i sam z nimi porozmawiam. Niech pan mi znajdzie pana Pompę, dobrze? I przekaże mu, żeby przyprowadził jeszcze ze dwa golemy. Chcę… wywrzeć odpowiednie wrażenie.

* * *

Odpowiadając na stukanie, Igor otworzył drzwi frontowe.

Nikogo nie zobaczył. Wyszedł za próg i rozejrzał się po ulicy.

Nikogo nie zobaczył…

Wrócił do środka i zamknął za sobą drzwi — a nikt stał już w korytarzu, kapiąc wodą z czarnej peleryny, zdejmując kapelusz z płaskim rondem.

— Ach, pan Gryle, fir — zwrócił się do niego Igor. — Powinienem fię domyflić, że to pan.

— Reacher Gilt mnie wzywał — odparł pan Gryle. Było to raczej tchnienie niż głos.

Klan Igorów już wiele pokoleń temu wyeliminował u siebie wszelką skłonność do drżenia, co bardzo się teraz przydało. Igor czuł się nieswojo w obecności Gryle’a i jemu podobnych.

— Jafnie pan oczekuje… — zaczął.

Ale nikogo już nie zobaczył.

Nie polegało to na magii, a Gryle nie był wampirem. Igory potrafią zauważyć takie rzeczy. Po prostu niczego nie miał za wiele — ani ciała, ani czasu, ani słów. Nie dało się wyobrazić sobie Gryle’a kolekcjonującego szpilki, rozkoszującego się kieliszkiem wina czy nawet wymiotującego po zepsutym paszteciku. Wizja tego, jak myje zęby albo śpi, absolutnie nie potrafiła się w myślach uformować. Sprawiał wrażenie, jakby z trudem powstrzymywał się od zabicia rozmówcy.

Zamyślony Igor zszedł do swojego pokoiku obok kuchni i sprawdził, czy jego nieduża skórzana torba jest zapakowana — na wszelki wypadek.

W gabinecie Reacher Gilt nalał sobie małą brandy. Gryle rozglądał się oczami, które chyba niezbyt dobrze się czuły wśród ograniczonych horyzontów zamkniętego pomieszczenia.

— A dla ciebie? — zapytał Reacher Gilt.

— Woda — odparł Gryle.

— Spodziewam się, że wiesz, o co tu chodzi.

— Nie.

Gryle nie należał do takich, którzy lubią swobodne pogaduszki, czy też — jeśli się zastanowić — jakiekolwiek pogaduszki.

— Czytałeś azety?

— Nie czytam.

— Ale wiesz o Urzędzie Pocztowym?

— Tak.

— Skąd, jeśli wolno spytać?

— Chodzą słuchy.

Gilt nie dyskutował. Pan Gryle miał szczególny talent, a jeśli w formie dodatków do niego prezentował jakieś drobne dziwactwa, niech tak będzie. Poza tym był godny zaufania — był kimś, kto nie uznaje rozwiązań pośrednich. Nigdy by nikogo nie szantażował, ponieważ taka próba byłaby pierwszym posunięciem w grze, która niemal na pewno skończy się czyjąś śmiercią. Jeśli pan Gryle miałby brać w niej udział, zabiłby od razu, bez zastanowienia, żeby zaoszczędzić na czasie. I zakładał, że tak postąpiłby każdy. Prawdopodobnie był szalony według zwykłych ludzkich norm, choć trudno to wykryć; można chyba użyć określenia „normalny inaczej”. W końcu Gryle potrafiłby pewnie w ciągu dziesięciu sekund pokonać wampira, a przy tym nie miał żadnych wampirzych słabości — z wyjątkiem może niezwykłego zamiłowania do gołębi. Okazał się cennym znaleziskiem.

— I niczego pan nie odkrył na temat pana Lipwiga? — spytał Gilt.

— Nie. Ojciec nie żyje. Matka nie żyje. Wychowany przez dziadka. Posłany do szkoły. Prześladowany. Uciekł. Zniknął.

— Hm… Ciekawe, gdzie się podziewał przez ten czas. Albo kim był.

Gryle nie marnował oddechu na retoryczne pytania.

— Jest… niewygodny — rzekł Reacher Gilt.

— Zrozumiano.

I na tym polegał cały urok Gryle’a. Rozumiał. Rzadko wymagał polecenia, należało jedynie określić problem. Fakt prezentacji problemu właśnie Gryle’owi był gwarancją tego, jakie będzie rozwiązanie.

— Budynek Urzędu Pocztowego jest stary i pełen papieru. Bardzo suchego papieru — oświadczył Gilt. — Byłoby godne pożałowania, gdyby taka piękna budowla spłonęła.

Gryle miał jeszcze jedną zaletę — naprawdę niewiele mówił. A już zwłaszcza nie mówił o dawnych czasach i wszystkich innych prostych rozwiązaniach, jakich dostarczył kiedyś Reacherowi Giltowi. I nigdy nie mówił niczego w stylu „O co panu chodzi?”. Rozumiał.

— Potrzebne tysiąc trzysta dolarów — powiedział.

— Oczywiście — zgodził się Gilt. — Prześlę sekarem na pańskie konto…

— Wezmę gotówkę — przerwał mu Gryle.

— Złoto? Nie trzymam tyle przy sobie… Zdobędę w ciągu kilku dni, oczywiście, ale wydawało mi się, że preferuje pan…

— Nie ufam teraz semaforom.

— Ale nasze szyfry są bardzo dobrze…

— Nie ufam teraz semaforom — powtórzył Gryle.

— Jak pan sobie życzy.

— Rysopis — powiedział Gryle.

— Nikt jakoś nie pamięta, jak on wygląda — odparł Gilt. — Ale zawsze nosi taką dużą złotą czapkę ze skrzydłami i ma mieszkanie w tamtym budynku.

Przez chwilę coś zamigotało na wąskich wargach Gryle’a — to był uśmiech, przerażony, że znalazł się w tak obcym miejscu.

— Czy umie latać?

— Niestety, nie zdradza na ogół chęci wspinania się na duże wysokości.

Gryle wstał.

— Zrobię to dziś wieczorem.

— Pracowity człowiek. A raczej…

— Zrozumiano — rzekł Gryle.

Rozdział dziewiąty

Ognisko

Tłuczek i Rurka — Gladys wygrywa — Godzina umarłych — Irracjonalny lęk przed szpinakiem w zębach — „Porządna bójka nie zdarza się sama” — Jak ukradziono Pień — Trudna Chwila Stanleya — Etykieta noży — Twarzą w twarz — Pożar

Dyliżansy przetrwały upadek i katastrofę Urzędu Pocztowego, ponieważ musiały. Konie wymagały karmienia. Zresztą dyliżansy zawsze woziły pasażerów. Sale ucichły, kandelabry zniknęły razem ze wszystkim innym, nawet tym, co było przybite do podłogi, ale z tyłu, na wielkim dziedzińcu, wciąż dyliżansy wyruszały na swoje trasy. Same powozy nie zostały naprawdę skradzione ani naprawdę odziedziczone… zwyczajnie przedryfowały w posiadanie swoich woźniców.

Potem, według Groata, który uważał się za strażnika wszelkiej pocztowej wiedzy, pozostali woźnice zostali wykupieni przez Dużego Jima Ciągle Stoi Upwrighta za pieniądze, które wygrał, stawiając na siebie w walce na gołe pięści z Haroldem Wieprzem Bootsem. I teraz interes prowadzili jego synowie, Harry Tłuczek Upwright i Mały Jim Rurka Upwright.

Moist domyślał się, że niezbędne będzie ostrożne podejście.

Osią czy też centrum nerwowym całego dyliżansowego interesu była duża szopa obok stajni. Pachniała… nie, śmierdziała… nie, potwornie cuchnęła końmi, skórą, lekami weterynaryjnymi, marnym węglem, brandy i tanimi cygarami. Ten cuch można było kroić w kostki i sprzedawać jako niedrogi materiał budowlany.

Kiedy Moist wszedł, potężny mężczyzna, niemal kulisty od licznych warstw kamizelek i kurtek, ogrzewał sobie siedzenie przy huczącym piecyku. Drugi, bardzo zbliżony kształtem, zaglądał mu przez ramię. Obaj byli skupieni na jakiejś kartce.

Najwyraźniej trwała dyskusja na temat personelu, ponieważ ten przy ogniu mówił właśnie:

— …no więc jeśli jest chory, wsadźcie na nocny kurs młodego Alfreda i… — Przerwał, kiedy zauważył Moista. — Słucham pana. Co mogę dla pana zrobić?

— Wozić moje worki z pocztą — odparł Moist.

Patrzyli na niego… a potem człowiek, który przypiekał sobie siedzenie, rozciągnął wargi w uśmiechu. Jim i Harry Upwrightowie mogliby być bliźniakami. Obaj byli wielcy i wyglądali jak zbudowani z wieprzowiny i boczku.