— Jesteś pan tym błyszczącym nowym poczmistrzem, o którym słyszeliśmy?
— Zgadza się.
— No tak, pana człowiek już tutaj był — stwierdził przypiekacz. — Gadał i gadał, że powinniśmy zrobić to czy tamto, ale ani razu nie wspomniał o cenie!
— Cenie? — Moist rozłożył ręce i promiennie się uśmiechnął. — I tylko o to chodzi? Łatwa sprawa, całkiem łatwa. — Otworzył drzwi i zawołał: — W porządku, Gladys!
W ciemności na dziedzińcu rozległy się jakieś krzyki, a potem trzask drewna.
— Coś pan zrobił, do demona? — zdziwił się sferyczny mężczyzna.
— Moja cena jest taka: zgodzicie się wozić moją pocztę, a za to nikt nie wyrwie następnego koła z tego tam powozu. I nie mogę obiecać więcej.
Potężny przypiekacz ruszył ku niemu, sapiąc gniewnie, ale drugi chwycił go za kapotę.
— Spokojnie, Jim — powiedział. — On robi dla rządu i zatrudnia u siebie golemy.
Jakby na dany na sygnał, do pokoiku wszedł pan Pompa, schylając się, by przejść przez drzwi. Jim rzucił mu niechętne spojrzenie.
— Nie wystraszą mnie — oświadczył. — Nie wolno im krzywdzić ludzi!
— Błąd — stwierdził Moist. — Prawdopodobnie śmiertelny błąd.
— No to wezwiemy na pana straż — uznał Harry Upwright, wciąż przytrzymując brata. — Przepisowo i oficjalnie. I co pan na to powiesz?
— Dobrze, wołajcie straż — zgodził się Moist. — Powiem im, że odzyskuję skradzioną własność. — Podniósł głos. — Gladys!
Z zewnątrz znów dobiegł trzask.
— Skradzioną? Te powozy są nasze! — zawołał Harry.
— Znowu błąd, obawiam się — rzekł Moist. — Panie Pompa?
— Dyliżanse Pocztowe Nigdy Nie Zostały Sprzedane — zahuczał Golem. — Są Własnością Urzędu Pocztowego. Nie Wnoszono Żadnych Opłat Za Korzystanie Z Własności Urzędu Pocztowego.
— No jasne! Mam tego dość! — ryknął Jim i odepchnął brata.
Pięści pana Pompy uniosły się natychmiast.
Świat znieruchomiał.
— Zaczekaj, Jim, wstrzymaj się jeszcze chwilę — powiedział ostrożnie Harry Upwright. — W co pan tu gra, panie poczmistrzu? Dyliżansy zawsze woziły też pasażerów, tak? A potem nie było już poczty do zabierania, ale ludzie dalej chcieli podróżować, a te dyliżansy po prostu sobie stały, a konie potrzebowały, żeby je ktoś nakarmił, no więc nasz tato kupił obrok i zapłacił rachunki od weterynarza, i nikt…
— Weźcie tylko moją pocztę — powiedział Moist. — To wszystko. Każdy dyliżans zabiera worki z pocztą i zostawia je tam, gdzie powiem. Nic więcej. Powiedzcie, gdzie dzisiaj zrobicie lepszy interes, co? Możecie spróbować szczęścia i powołać się u Vetinariego na prawo znalazcy, ale rozstrzygnięcie tej sprawy chwilę potrwa, a wy tymczasem stracicie całe te przyjemne dochody… Nie? W porządku, Gla…
— Nie, czekaj pan! — powstrzymał go Harry. — Tylko worki pocztowe? To wszystko?
— Co?! — oburzył się Jim. — Chcesz się z nim dogadywać? Czemu? Wiesz, jak to się mówi: co trzymam w garści, to moje, tak?
— A ja trzymam u siebie wiele golemów, panie Upwright — odparł Moist. — Natomiast pan nie trzyma w garści żadnych nadań, świadectw ani dowodów sprzedaży.
— Tak? A pan zaraz będziesz własne zęby trzymał w garści! — Jim ruszył naprzód.
— Spokojnie, spokojnie! — Moist stanął przed panem Pompą i uniósł rękę. — Proszę nie zabijać mnie znowu, panie Upwright.
Obaj bracia zdziwili się wyraźnie.
— Przysięgam, że Jim nie tknął pana nawet palcem, i to jest szczera prawda — oświadczył Harry. — Co to za gra?
— Ależ tak, Harry — zapewnił Moist. — Stracił panowanie nad sobą, przyłożył mi, poleciałem, uderzyłem głową o tę starą ławę, o tam, wstałem, nie wiedząc, gdzie, do demona, jestem, ty próbowałeś odciągnąć Harry’ego, on walnął mnie krzesłem, tym właśnie, które tam stoi, i padłem znów, tym razem na dobre. Golemy cię złapały, Harry, a Jim uciekł, ale straż wytropiła go w Sto Lat. Och, jakież sceny, jakież pościgi, a wy obaj trafiliście na Tanty, obaj z zarzutem morder…
— Ale przecież ja pana nie walnąłem tym krzesłem! — zaprotestował Harry, szeroko otwierając oczy. — To był Ji… Zaraz, moment…
— …i tego ranka pan Trooper przymierzył was do ostatniego krawata, a potem obaj staliście w tym pokoiku pod szubienicą, wiedząc, że straciliście interes, straciliście swoje powozy, straciliście piękne konie, a za dwie minuty…
Moist pozwolił, by ostatnie zdanie zawisło w powietrzu.
— I…? — szepnął Harry.
Obaj bracia wpatrywali się w poczmistrza z wyrazem przerażonej dezorientacji, która — jeśli zagranie się nie uda — w ciągu pięciu sekund zmieni się we wściekłość. Muszą być stale wytrąceni z równowagi, to tylko pozwoli coś osiągnąć.
Moist policzył w myślach do czterech i uśmiechnął się rozkosznie.
— A potem zjawił się anioł — powiedział.
Dziesięć minut może wiele zmienić. Wystarczy do zaparzenia dwóch kubków herbaty, tak mocnej, że można by ją rozsmarować na chlebie.
Bracia Upwright prawdopodobnie nie wierzyli w anioły. Ale wierzyli w bujdy i słuchali ich z zachwytem, jeśli tylko były opowiadane z klasą. Jest taki typ ciężkiego, pracującego pod gołym niebem człowieka, który nie ma cierpliwości do różnych kanciarzy i oszustów, ale chętnie będzie oklaskiwał każdego, kto najbardziej wierutne kłamstwo opowie z błyskiem w oku.
— Zabawne, że akurat dzisiaj pan przyszedłeś — rzekł Harry.
— Tak? A czemu?
— Bo po południu trafił tu facet z Wielkiego Pnia i zaproponował duże pieniądze za ten interes. Za duże, można powiedzieć.
Aha, pomyślał Moist. Coś się zaczyna…
— Ale pan, panie Lipwig, proponujesz nam tylko nieuprzejmość i groźby — stwierdził Jim. — Może byś pan podniósł ofertę?
— Dobra. Większe groźby — odparł Moist. — No, dorzucę jednak malowanie każdego powozu gratis. Bądźcie rozsądni, panowie. Mieliście łatwą jazdę, lecz teraz wróciliśmy do akcji. A wy macie robić to, co robiliście zawsze, plus dodatkowo wozić moją pocztę. Decydujcie się. Czeka na mnie pewna dama, a wiecie, że nie należy pozwalać damie czekać. Co odpowiecie?
— Ona jest aniołem? — zainteresował się Harry.
— On pewnie ma nadzieję, że nie, he, he, he. — Jim śmiał się tak, jakby byk próbował odchrząknąć.
— He, he — zgodził się Moist z powagą. — Zabierajcie tylko worki, panowie. Urząd Pocztowy wyrusza w świat, a to wy możecie siedzieć na koźle.
Bracia porozumieli się wzrokiem. Po czym się uśmiechnęli. Był to jeden uśmiech rozciągnięty na dwie błyszczczące od potu, czerwone twarze.
— Naszemu tacie byś się pan spodobał — uznał Jim.
— Ale pewne jak demon, że nie spodobałyby mu się te dranie z Wielkiego Pnia — dodał Harry. — Trzeba ich trochę przyciąć, panie Lipwig, a mówią, że pan jesteś właściwym człowiekiem.
— Ludzie giną na tych wieżach — oświadczył Jim. — Widzimy to, wiesz pan. Wieże stoją wzdłuż traktów dyliżansów. Mieliśmy kiedyś kontrakt na dowożenie chłopaków do wież, tośmy słyszeli, co mówią. Dawniej mieli godzinę dziennie, kiedy zamykali cały Pień na konserwację.
— Godzina umarłych, tak to nazywali — powiedział Harry. — Tuż przed świtem. Wtedy umierają ludzie.