Linia świateł biegnąca przez cały kontynent, paciorki w mroku przedświtu… Oto na obu końcach Wielkiego Pnia zaczyna się godzina umarłych, przesłony z obu stron przekazują ostatnie wiadomości i nieruchomieją jedna po drugiej.
Ludzie z obsługi szczycili się tym, jak szybko potrafią przestawić swoje wieże z czarno-białych transmisji dziennych na ciemno-jasne nocne. Przy dobrej pogodzie załatwiali to niemal bez przerw w pracy, trzymając się rozkołysanych drabinek wysoko nad ziemią, gdy wokół nich terkotały i stukały przesłony. Istnieli bohaterowie, którzy w ciągu minuty zapalali wszystkie szesnaście lamp dużej wieży, zjeżdżając po drabinach, bujając się na linach, utrzymując wieżę żywą. „Żywa” — takiego używali określenia. Nikt nie chciał mieć ciemnej wieży, nawet przez chwilę.
Godzina umarłych to co innego. Była to jedna godzina przeznaczona na naprawy, wymianę elementów, może nawet jakąś robotę papierkową. Głównie jednak wymiany. Prawdziwej zręczności wymagało naprawienie przesłon wysoko na wieży, kiedy dygotała od uderzeń wiatru, a krew z zimna tężała w palcach. O wiele łatwiej jest wyciągnąć je i opuścić na ziemię, a na miejsce wsunąć zapasowe. Ale kiedy czas się kończy, pojawia się pokusa, by zaryzykować na wietrze i uwolnić te piekielne przesłony ręcznie.
Czasami wiatr wygrywał. W godzinie umarłych ludzie umierali.
A kiedy ktoś ginął, odsyłali go sekarami do domu.
Moist rozdziawił usta.
— Co?
— Tak to nazywają — wyjaśnił Harry. — Nie dosłownie, oczywiście. Ale przesyłają jego imię od jednego końca Pnia na drugi, i kończą w wieży najbliższej jego domu.
— Tak, ale mówią, że czasem taki człowiek zostaje jakoś w wieżach — dodał Jim. — „Życie w narzucie systemowym”, tak to nazywają.
— Ale zwykle są narąbani, kiedy to mówią — zauważył Harry.
— Tak, zwykle narąbani, to przyznaję — zgodził się jego brat. — Za bardzo nimi orają. Teraz nie ma już godziny umarłych, dostają tylko dwadzieścia minut. Zatrudniają mniej ludzi. Zwykle w oktodni pracowali wolniej, teraz przez cały czas z pełną szybkością, tyle że wieże się psują. Widzieliśmy chłopaków, którzy wychodzą z tych wież, przewracając oczami, ręce im się trzęsą i nie umieją odróżnić ranka od wieczora. Wariują tam. Co? Jak demony!
— Tylko że oni od początku są zwariowani. Trzeba być wariatem, żeby pracować w tych wieżach.
— No to wariują tak, że nawet normalnie zwariowani uważają ich za wariatów.
— To fakt. Ale i tak zawsze wracają. Sekary ściągają ich z powrotem. Sekary władają nimi, przesiąkają im w dusze — oświadczył Harry. — Firma prawie nic im nie płaci, ale założę się, że tkwiliby w tych wieżach i za darmochę.
— Wielki Pień napędzany jest teraz krwią… odkąd przejęła go ta nowa banda — westchnął Jim. — Zabija ludzi dla pieniędzy.
Harry dopił herbatę.
— Nie chcemy mieć z tym nic wspólnego — rzekł. — Będziemy wozić pańską pocztę, panie Lipwig, mimo że nosisz pan tę swoją głupią czapkę.
— Powiedzcie — odezwał się Moist — słyszeliście kiedyś nazwę Dymiące Gnu?
— Nie wiem za wiele — odpowiedział Jim. — Paru chłopaków wspomniało kiedyś o nich. Jacyś nielegalni sygnaliści czy jak… Mają coś wspólnego z narzutem.
— Co to jest ten narzut? Eee… umarli w nim żyją?
— Panie Lipwig, my tylko słuchamy — odparł Jim. — Gadamy z nimi miło i grzecznie, bo kiedy schodzą z wież, są tak nieprzytomni, że wleźliby człowiekowi pod koła…
— To przez kołysanie od wiatru — wyjaśnił Harry. — Chodzą jak marynarze.
— Właśnie. Narzut systemowy? No więc oni mówią, że wiele wiadomości, jakie przekazują sekary, dotyczy samych sekarów, jasne? Polecenia z firmy, wiadomości robocze, wiadomości o wiadomościach…
— …imiona martwych ludzi… — dodał Moist.
— No tak, one też. No i Dymiące Gnu też gdzieś tam jest — dokończył Jim. — Tyle wiem. Powożę dyliżansami, panie Lipwig. Nie jestem taki bystry jak ci w wieżach. Ha… Jestem tak głupi, że wolę stąpać twardo po ziemi!
— Opowiedz panu Lipwigowi o Wieży 93 — zaproponował Harry. — Aż ciarki przechodzą.
— No… Słyszałeś pan o niej? — spytał Jim, zerkając chytrze na Moista.
— Nie. A co się stało?
— Tylko dwóch ludzi tam było, chociaż powinno być trzech. Jeden wyszedł na wichurę, żeby odblokować zaciętą przesłonę, czego nie powinien robić, spadł, a lina bezpieczeństwa owinęła mu się na szyi. Więc ten drugi pobiegł go wyciągnąć, bez liny bezpieczeństwa, czego nie powinien robić, i uważają, że zdmuchnęło go z wieży.
— To okropne — przyznał Moist. — Ale nie takie, żeby ciarki przechodziły.
— Aha, chcesz pan tego kawałka z ciarkami? Dziesięć minut po tym, jak już obaj nie żyli, wieża nadała wezwanie pomocy. Posłane ręką martwego. — Jim wstał i wcisnął na głowę trójgraniasty kapelusz. — Mój dyliżans musi wyjechać za dwadzieścia minut, panie Lipwig. Miło było poznać, panie Lipwig. — Otworzył szufladę odrapanego biurka i wyjął kawał ołowianej rurki. — To dla zbójów — wyjaśnił, po czym wyjął dużą, srebrną, płaską butelkę. — A to dla mnie — dodał z wyraźnie większą satysfakcją. — Co? Jak demony!
A wydawało mi się, że to Urząd Pocztowy jest pełen wariatów, pomyślał Moist.
— Dziękuję — powiedział, wstając. I wtedy przypomniał sobie o dziwnym liście w kieszeni. Może jednak do czegoś się przyda? — Macie kurs, który zatrzymuje się jutro w Pseudopolis?
— Tak, o dziesiątej — potwierdził Harry.
— Przygotujemy dla niego worek.
— Warto? — zdziwił się Jim. — To ponad pięćdziesiąt mil, a słyszałem, że naprawili już Pień. Ten dyliżans ma sporo przystanków, dojedzie tam dopiero przed zmrokiem.
— Musimy się starać, Jim — odparł Moist.
Woźnica spojrzał na niego z lekkim błyskiem w oku, co sugerowało, że domyśla się, iż Moist coś planuje. Ale powiedział tylko:
— Przyznaję, twardo pan walczysz, panie Lipwig. Dobra, zaczekamy na ten pański worek i życzę szczęścia. Muszę już lecieć.
— Jaki kurs pan prowadzi? — spytał Moist.
— Pierwsze dwa odcinki nocnego ekspresu do Quirmu, wyjazd o siódmej. Jeśli ciągle ma wszystkie koła.
— Już prawie siódma?
— Za dwadzieścia.
— Spóźnię się!
Obaj woźnice patrzyli, jak pędzi przez dziedziniec, a za nim podążają wolno pan Pompa i Gladys.
Jim w zadumie wciągnął grube skórzane rękawice.
— Wiesz, jak czasem nachodzi człowieka takie dziwne uczucie? — zwrócił się do brata.
— Chyba wiem, Jim.
— I też ci się zdaje, że sekary nawalą jutro gdzieś między tutaj a Pseudopolis?
— Zabawne, że o tym wspominasz, Jim. Chociaż sądząc po tym, co się ostatnio działo, szansa na to jest i tak dwa do jednego. Może on lubi hazard, Jim?
— Taa… — mruknął Jim. — Tak, co? Jak demony!
Moist zrzucił złocisty strój. Był dobry jako reklama, trudno zaprzeczyć, a kiedy miał go na sobie, czuł, że styl wylewa mu się uszami. Ale iść w czymś takim pod Załatany Bęben… To jakby ogłaszał, że chce oberwać stołkiem w głowę, a o tym, co wtedy wypłynie mu przez uszy, naprawdę lepiej nie myśleć.
Rzucił skrzydlatą czapkę na łóżko i wciągnął na siebie drugi uszyty przez golema garnitur. Prosił o coś ciemniejszego… Trzeba przyznać, że golemowi krawcy realizowali zamówienia — materiał był tak czarny, że gdyby przyprószyć go gwiazdami, sowy by na niego wpadały. Moist potrzebował więcej czasu, ale Adora Belle Dearheart raczej nie była osobą, której można kazać na siebie czekać.