— Tak. Dlaczego nie?
— No, ja… Podejrzewam, że dla samotnej kobiety to niezbyt bezpieczne.
— Jak to? Przy tylu silnych mężczyznach gotowych mnie bronić? Może pan przyniesie sobie coś do picia.
Moist przedostał się w końcu do baru — rzucając na podłogę garść drobnych monet. To zwykle zmniejszało trochę ścisk.
Kiedy wrócił, jego miejsce zajmował Chwilowo Przyjazny Pijak. Moist znał ten typ, a kluczowym słowem w opisie było „chwilowo”. Panna Dearheart odsuwała się, by uniknąć jego awansów, a bardziej prawdopodobnie jego oddechu.
Moist usłyszał znajomy zew godowy obficie podlanych alkoholem.
— Sso… tak? No bo sso mówię, mówię znaczy sie, nie, znaczy, może byś, sso nie, może byś mi d-dała buziaszszka, sso? Bo wiesz…
O bogowie, pomyślał Moist, będę musiał coś zrobić. Jest wielki i ma miecz jak rzeźnicki tasak, a w chwili, kiedy coś powiem, on przejdzie bezpośrednio do Etapu Czwartego, czyli Gwałtownego Nieopanowanego Szaleńca, a tacy potrafią być zaskakująco precyzyjni, zanim upadną…
Odstawił kufel.
Panna Dearheart rzuciła mu krótkie spojrzenie i pokręciła głową.
Coś się poruszyło pod stołem, zabrzmiał cichy, jakby mięsisty odgłos i pijak pochylił się nagle, a kolory odpłynęły mu z twarzy. Prawdopodobnie tylko on i Moist usłyszeli mruczenie panny Dearheart:
— To, co teraz kłuje cię w stopę, to czterocalowy obcas szpilek „Piękna Lukrecja” od Mitzy, najgroźniejsze obuwie świata. Licząc w funtach na cal kwadratowy, to jakby być zdeptanym przez bardzo spiczastego słonia. I wiem, o czym teraz myślisz; myślisz: „Czy może nacisnąć tak, żeby się przebić aż do podłogi?”. I wiesz, sama nie jestem pewna. Podeszwa twojego buta może stawiać pewien opór, ale nic innego. Jednak nie to powinno cię niepokoić. Powinien cię niepokoić fakt, że w dzieciństwie, praktycznie pod groźbą noża, musiałam brać lekcje baletu, co oznacza, że umiem kopać jak muł. Ty siedzisz przede mną, a ja mam jeszcze drugi but. Dobrze. Widzę, że zrozumiałeś. A teraz zabiorę ten obcas.
Spod stołu dobiegło ciche puknięcie. Pijak bardzo ostrożnie wstał i oddalił się chwiejnie, nie oglądając za siebie.
— Czy mogę się przysiąść? — spytał Moist.
Panna Dearheart kiwnęła głową, więc usiadł, krzyżując nogi.
— To był tylko pijak… — zauważył.
— Owszem, mężczyźni mówią takie rzeczy — odparła. — Zresztą niech pan mnie przekona, że gdybym tego nie zrobiła, pan nie zbierałby teraz swoich zębów do czapki. Której pan nie nosi, jak zauważyłam. To pewnie pańska tajna tożsamość. Przepraszam, powiedziałam coś niewłaściwego? Rozlał pan piwo.
Moist starł piwo z klapy marynarki.
— Nie, to ja — zapewnił. — Czysty i bez upiększeń.
— Prawie pan mnie nie zna, a jednak zaprosił mnie pan na kolację — rzekła panna Dearheart. — Dlaczego?
Bo nazwałaś mnie oszustem, pomyślał Moist. Przejrzałaś mnie od razu. Bo nie przybiłaś mi głowy do drzwi z tej swojej kuszy. Bo nie lubisz rozmów o niczym. Bo chciałbym poznać cię lepiej, choć byłoby to jak całowanie popielniczki. Bo zastanawiam się, czy w resztę życia potrafisz włożyć tyle pasji co w palenie papierosa. Wbrew pannie Maccalariat, chciałbym pozwolić sobie z tobą na migdalenie, Adoro Belle Dearheart… no, na pewno mi pozwolić, a gdalenie może potem, kiedy się lepiej poznamy. Chciałbym wiedzieć o twojej duszy tyle, ile ty wiesz o mojej…
— Ponieważ prawie pani nie znam — powiedział głośno.
— Jeśli już o tym mowa, to ja też prawie pana nie znam — zauważyła panna Dearheart.
— Prawdę mówiąc, na to właśnie liczyłem — odparł.
Zyskał tym uśmiech.
— Gładka odpowiedź. Błyskotliwa. A gdzie naprawdę dzisiaj jemy?
— W Le Foie Heureux, oczywiście.
Wydawała się szczerze zaskoczona.
— Zdobył pan rezerwację?
— O tak.
— Ma pan krewniaka, który tam pracuje? Czy szantażuje pan maître d’?
— Nie. Ale zdobyłem stolik na dziś wieczór — zapewnił Moist.
— W takim razie to jakaś sztuczka — uznała panna Dearheart. — Jestem pod wrażeniem. Ale uprzedzam, żeby docenił pan ten posiłek. Może być pańskim ostatnim.
— Co takiego?
— Kompania Wielkiego Pnia zabija ludzi, panie Lipwig. Na wiele rozmaitych sposobów. A pan na pewno działa Reacherowi Giltowi na nerwy.
— Niech pani nie żartuje. Jestem komarem przy ich pikniku.
— A jak się panu wydaje, co ludzie robią z komarami? Pień ma kłopoty, panie Lipwig. Firma traktowała go jak maszynkę do pieniędzy. Uważali, że naprawy będą tańsze niż konserwacja. Ścięli wszystko do gołej ziemi… gołej ziemi. To ludzie bez poczucia humoru. Myśli pan, że Reacher Gilt zawaha się choć minutę, nim pana pacnie?
— Ale jestem przecież… — zaczął Moist.
— Panu się zdaje, że się pan z nimi bawi? Dzwoni do drzwi i ucieka? Gilt zamierza zostać kiedyś Patrycjuszem, wszyscy to mówią. I nagle zjawia się taki… taki idiota z wielką złotą czapką, przypomina wszystkim, w jakim stanie są sekary, pokpiwa sobie z nich, znowu uruchamia Urząd Pocztowy…
— Zaraz, zaraz… — wykrztusił w końcu Moist. — To przecież miasto, a nie jakaś osada pastuchów! Ludzie nie zabijają konkurentów w interesach ot, tak sobie, prawda?
— W Ankh-Morpork? Naprawdę pan w to wierzy? Och, nie zabije pana. Nie zada sobie nawet trudu formalnego zgłoszenia w Gildii Skrytobójców. Po prostu pan umrze. Jak mój brat. A on będzie za tym stał.
— Pani brat? — zdumiał się Moist.
Na drugim końcu sali wieczorna bójka rozpoczęła się od pięknie wykonanego Śmiesznie Na Mnie Patrzenia, które zyskało dwa punkty i złamanego zęba.
— On i parę innych osób, które pracowały w Pniu, zanim został zrabowany… zrabowany, panie Lipwig, jak przez piratów. Próbowali stworzyć nowy Pień. — Panna Dearheart pochyliła się nad stolikiem. — Zdobyli jakoś fundusze na kilka wież testowych. Miał być ponad cztery razy szybszy od starego systemu, planowali różne sprytne sztuczki z kodowaniem, wszystko powinno być wspaniałe. Wielu ludzi powierzało im swoje oszczędności, ludzi, którzy pracowali jeszcze dla mojego ojca. Widzi pan, większość dobrych mechaników odeszła, kiedy ojciec stracił Pień. Nie mogli wytrzymać Gilta i jego bandy złodziei. Mój brat miał odzyskać nasze pieniądze.
— Tutaj chyba się zgubiłem — wyznał Moist.
Topór wbił się w stół i zadygotał. Panna Dearheart przyjrzała się Moistowi i dmuchnęła mu koło ucha strużką dymu.
— Moim ojcem jest Robert Dearheart — powiedziała jakby zamyślona. — Był prezesem oryginalnej Kompanii Wielkiego Pnia. Sekary to jego wizja. Do demona, sam zaprojektował połowę mechanizmów w wieżach. Wzięli się do tego z grupą innych mechaników, samych poważnych ludzi z suwakami, pożyczyli pieniądze, zastawili swoje domy, zbudowali lokalny system, a potem zebrali pieniądze z powrotem i zaczęli budować Pień. Spływało sporo gotówki, każde miasto chciało się w nim znaleźć, wszyscy powinni się wzbogacić. Mieliśmy stajnie. Ja miałam konia. Przyznaję, nie lubiłam go za bardzo, ale karmiłam i przyglądałam się, jak biega po okolicy i co tam jeszcze robią konie. Wszystko szło znakomicie, aż nagle dostał ten list, nastąpiły jakieś spotkania i powiedzieli, że ma szczęście, że nie trafił do więzienia za… nie wiem dokładnie, coś skomplikowanego i prawniczego. A sekary wciąż przynosiły wielkie zyski. Potrafi pan to zrozumieć? Reacher Gilt i jego banda zachowywali się przyjaźnie, ale wykupywali hipoteki, kontrolowali banki, kombinowali z liczbami, aż wyrwali nam z rąk Wielki Pień, jak złodzieje. Chcą tylko zarabiać pieniądze. Sam Pień ich nie obchodzi. Kiedy tato nim kierował, ludzie byli dumni z tego, co robią… A że byli mechanikami, dbali o to, żeby wieże działały bezbłędnie, przez cały czas. Mieli nawet coś takiego, co nazywali „chodzącymi wieżami”, takimi z gotowych elementów, które da się zapakować na kilka dużych wozów. I kiedy jakaś wieża miała poważne kłopoty, mogli taką chodzącą postawić obok i przejąć cały ruch, nie gubiąc ani jednego kodu. Byli z tego dumni, wszyscy byli… byli dumni, że w czymś takim uczestniczą!