— Chłopcy dobrze sobie radzą? — zapytała panna Dearheart.
Chłopcy, pomyślał Moist.
— O tak. Anghammarad naprawdę się wciągnął. To urodzony listonosz.
— Miał długą praktykę.
— A co to za pudełko, które nosi umocowane do ramienia?
— Pudełko? To wiadomość, którą miał doręczyć. Chociaż nie oryginalna, wypalana gliniana tabliczka, jak rozumiem. Musiał dwa albo trzy razy wykonać kopie, a z punktu widzenia golema brąz błyskawicznie się niszczy. To wiadomość do króla Heta z Thut od jego astrologów na ich świętej górze. Informowali go, że bogini morza się gniewa i jakie ceremonie musi odprawić, żeby ją ugłaskać.
— Ale czy Thut i tak nie zapadło się w morzu? Zdawało mi się, że tak mówił…
— Tak, tak. Anghammarad dotarł za późno, porwała go ogromna fala, a wyspa zatonęła.
— Więc…? — spytał Moist.
— Więc co? — zdziwiła się panna Dearheart.
— Więc… czy nie wydaje mu się, że doręczenie tej wiadomości teraz może być trochę spóźnione?
— Nie. Nie wydaje mu się. Nie potrafi pan myśleć jak golem. Golemy wierzą, że wszechświat ma kształt pączka.
— Takiego pączka z marmoladą czy takiego, który ma dziurę w środku?
— Takiego z dziurą, jak pierścień, ale proszę już nie naciskać o szczegóły kulinarne, bo widzę, że chce pan sobie zażartować. One uważają, że wszechświat nie ma początku ani końca. Krążymy tylko w koło bez przerwy. Ale nie musimy za każdym razem podejmować tych samych decyzji.
— Na przykład na spotkanie z aniołem docierać tym trudnym sposobem — mruknął Moist.
— Nie zrozumiałam…
— Eee… Czyli on czeka, aż cała ta historia z falą znowu się zdarzy, ale tym razem on dotrze na miejsce wcześniej?
— Tak. I nie musi pan wskazywać wszystkich usterek tego planu. Jemu wystarcza.
— Przecież będzie musiał czekać miliony, długie miliony lat! — zdziwił się Moist.
— Dla golema to nie jest usterka, tylko kwestia czasu. One się nie nudzą. Same się naprawiają i bardzo trudno je rozbić. Mogą przetrwać na dnie morza albo w płynącej lawie. Kto wie, może mu się uda. A tymczasem znajduje sobie jakąś pracę. Jak pan, panie Lipwig. Ostatnio był pan bardzo zapracowany…
Znieruchomiała nagle, spoglądając ponad jego ramieniem. Zauważył, że prawą ręką przebiera gorączkowo w sztućcach i chwyta nóż.
— Ten drań właśnie wszedł na salę! — syknęła. — Reacher Gilt! Zabiję go tylko i wrócę przed deserem.
— Nie może pani tego robić! — szepnął z naciskiem Moist.
— O… A dlaczego?
— Bo wzięła pani nieodpowiedni nóż. Ten jest do ryby! Wpakuje się pani w kłopoty!
Popatrzyła na niego gniewnie, ale rozluźniła palce, a na jej twarzy pojawiło się coś zbliżonego do uśmiechu.
— Czy mają tu noże do zakłuwania bogatych morderczych sukinsynów? — spytała.
— Podają do stołu do zamówienia — odparł z naciskiem Moist. — Proszę się opanować! To nie jest Bęben, gdzie po prostu wyrzucają zwłoki do rzeki! Tutaj wzywają straż! Proszę wziąć się w garść! Siebie, nie nóż! I niech pani będzie gotowa do ucieczki!
— Dlaczego?
— Bo żeby nas tu wprowadzić, podrobiłem jego podpis na papierze listowym Wielkiego Pnia. Właśnie dlatego.
Moist odwrócił się, by po raz pierwszy spojrzeć na tego wielkiego człowieka. Gilt był potężnym mężczyzną o niedźwiedziej sylwetce; miał na sobie surdut dostatecznie obszerny dla dwóch osób oraz wyszywaną złotem kamizelkę. I rzeczywiście trzymał na ramieniu papugę, choć kelner spieszył już ku niemu z lśniącym mosiężnym drążkiem oraz — prawdopodobnie — kartą orzechów i ziarna.
Giltowi towarzyszyła grupa dobrze ubranych mężczyzn. I kiedy szli przez salę, cały lokal zaczynał kręcić się wokół niego — złoto jest bardzo ciężkie i generuje własne pole grawitacyjne. Kelnerzy krzątali się przy nim, kłaniali, z niezwykłą powagą robili rzeczy całkiem nieważne i było tylko kwestią czasu, nim któryś z nich powie Giltowi, że jego inni goście siedzą już przy stoliku. Moist przeszukiwał wzrokiem pozostałą część sali, w poszukiwaniu… o, tam są. Co jest takiego w wynajętych mięśniakach, że nie da się dobrać dla nich garniturów?
Jeden pilnował drzwi, drugi obserwował salę. Z całą pewnością przynajmniej jeden siedział też w kuchni.
…i rzeczywiście, maître d’ zarabiał na swój napiwek, zapewniając wielkiego człowieka, że jego przyjaciół przyjęto z należną starannością…
…wielka głowa z lwią grzywą odwróciła się, by spojrzeć w stronę stolika Moista…
…panna Dearheart szepnęła:
— O bogowie, idzie tutaj!
…a Moist wstał. Wynajęte pięści zmieniły pozycję. Oczywiście, tutaj nie zrobią niczego, ale też nikt się nie zmartwi, jeśli szybko i stanowczo wyprowadzą go stąd na krótką rozmowę w jakimś zaułku. Gilt zbliżał się między stolikami, pozostawiwszy za sobą zaskoczonych gości.
To była sytuacja wymagająca umiejętności interpersonalnych albo skoku przez okno. Ale Gilt musi przecież być choćby śladowo uprzejmy. Ludzie słuchają.
— Pan Reacher Gilt? — zapytał Moist.
— Rzeczywiście, drogi panie. — Gilt uśmiechnął się, choć bez odrobiny humoru. — Ale wydaje się, że ma pan nade mną przewagę.
— Mam nadzieję, szanowny panie, że nie.
— Jak się okazuje, prosiłem tę restaurację, żeby znalazła dla pana stolik, panie… Lipwig?
— Naprawdę, panie Gilt? — spytał Moist tonem, jak wiedział, bardzo przekonująco niewinnym. — Przyszliśmy tu w nadziei, że znajdzie się wolny stolik, i dowiedzieliśmy się ze zdumieniem, że tak!
— W takim razie przynajmniej z jednego z nas zrobiono głupca, panie Lipwig. Ale proszę powiedzieć… czy naprawdę jest pan Moistem von Lipwigiem, poczmistrzem?
— Tak.
— Bez pańskiej czapki?
Moist odkaszlnął.
— Właściwie to nie jest obowiązkowa — wyjaśnił.
Wielka twarz przyglądała mu się w milczeniu. A potem do przodu wysunęła się dłoń podobna do hutniczej rękawicy.
— Bardzo mi przyjemnie, że mogę pana poznać, panie Lipwig. Mam nadzieję, że nadal będzie panu sprzyjać szczęście.
Moist ujął tę dłoń, ale — zamiast miażdżącego kości uścisku, jakiego się spodziewał — poczuł mocny, stanowczy uścisk człowieka honorowego. I spojrzał w otwarte, szczere, jednookie spojrzenie Reachera Gilta.
Moist ciężko pracował, by opanować swój fach, i uważał, że całkiem dobrze mu idzie. Ale gdyby w tej chwili miał na głowie swoją czapkę, zdjąłby ją natychmiast. Albowiem stanął wobec mistrza. Czuł to w tej dłoni, widział w rozkazującym oku. Gdyby okoliczności były inne, zapewne pokornie by błagał, by Gilt przyjął go do terminu, pozwolił szorować swoje podłogi, szykować jedzenie… W zamian Moist mógłby siedzieć u stóp geniusza i uczyć się, jak wykonywać sztuczkę z trzema kartami, używając do tego banków. Jeśli miałby to oceniać, to stojący przed nim człowiek był największym oszustem, jakiego spotkał w życiu. I ogłaszał to. To prawdziwa… klasa. Pirackie loki, opaska na oku, nawet ta nieszczęsna papuga. Dwanaście i pół procent, na miłość bogów, czy ktokolwiek to zauważył? Mówił im wprost, czym jest, a oni śmiali się i kochali go za to. Moist czuł, że zapiera mu dech w piersiach. Tak by się czuł zawodowy zabójca, gdyby poznał człowieka, który wymyślił sposób niszczenia całych cywilizacji.