Wszystko to Moist odgadł w jednej chwili, w jednej eksplozji zrozumienia, w jednym błysku oka. Ale tuż wcześniej przemknęło coś jeszcze, jakby mała rybka przed rekinem.
Gilt był zaszokowany, nie zdziwiony. Ten krótki moment nie dałby się pewnie zmierzyć żadnym zegarem, ale przez ten moment właśnie świat przestał Reacherowi Giltowi sprzyjać. Ten moment został zatarty całkowicie i pozostała z niego jedynie pewność Moista, że się zdarzył. Ale ta pewność była niewzruszona.
Bardzo niechętnie wypuszczał dłoń tego wielkiego człowieka, gdyż lękał się, że przeskoczy między nimi iskra, która żywcem go usmaży. W końcu jeśli on rozpoznał naturę Gilta, to Gilt z pewnością poznał się na nim.
— Dziękuję, panie Gilt — powiedział.
— Jak słyszałem, był pan tak uprzejmy, że dostarczył pan dzisiaj niektóre nasze wiadomości — rzekł Gilt swym głębokim głosem.
— To była przyjemność, drogi panie. Gdybyście znowu potrzebowali pomocy, wystarczy poprosić.
— Hmm… W takim razie mogę przynajmniej postawić panu kolację, poczmistrzu. Rachunek trafi do mojego stolika. Proszę zamawiać, co tylko pan zechce. A teraz bardzo przepraszam, muszę się zająć moimi… innymi gośćmi.
Skłonił się wrzącej z gniewu pannie Dearheart i odszedł.
— Kierownictwo chciałoby podziękować za niezabijanie gości — powiedział Moist i usiadł. — Teraz powinniśmy…
Urwał nagle, wytrzeszczając oczy.
Panna Dearheart, która zbierała siły, by zasyczeć wściekle, spojrzała na jego twarz i zawahała się.
— Źle się pan czuje? — spytała niepewnie.
— One… płoną. — Moist szeroko otworzył oczy.
— Na bogów, strasznie pan zbladł!
— Pismo… one krzyczą… czuję ogień!
— Ktoś tam zamówił naleśniki — wyjaśniła panna Dearheart. — I pewnie… — Pociągnęła nosem. — Ale pachnie jak papier…
Ludzie obejrzeli się, gdy krzesło Moista przewróciło się na podłogę.
— Urząd Pocztowy się pali! Wiem, że tak! — krzyknął, odwrócił się i pobiegł.
Panna Dearheart dogoniła go w szatni, gdzie właśnie chwycił go jeden z ochroniarzy Gilta. Stuknęła typa w ramię, a gdy się odwrócił, by ją odepchnąć, mocno tupnęła nogą. Wrzasnął, a ona odciągnęła oszołomionego Moista.
— Wody… Musimy zdobyć wodę… — dyszał. — One płoną. Wszystkie płoną!
Rozdział dziesiąty
Palenie słów
Listy płonęły.
Część sufitu się zapadła, zasypując płomienie deszczem nowych listów. Ogień sięgał już wyższych pięter. Kiedy Stanley ciągnął pana Groata po podłodze, kolejny blok tynku runął na posadzkę, a za nim posypały się płonące już listy. Dym, gęsty jak zupa, kłębił się pod dalekim stropem.
Stanley wciągnął staruszka do szatni i ułożył na łóżku. Uratował też złotą czapkę, bo pan Lipwig na pewno by się gniewał, gdyby jej nie znalazł. Potem zamknął drzwi i z półki nad biurkiem Groata zdjął regulamin. Metodycznie przewracał kartki, aż trafił na zakładkę, którą włożył tam przed chwilą, na stronie „Co robić w razie pożaru”.
Stanley zawsze przestrzegał regulaminu. Gdy ludzie tego nie robią, wiele rzeczy może pójść nie tak, jak trzeba.
Jak dotąd wykonał już 1: Po wykryciu pożaru zachowaj spokój.
Teraz doszedł do 2: Głośno i wyraźnie krzyknij „Pali się!”.
— Pali się! — krzyknął i ołówkiem skreślił punkt 2.
Dalej był punkt 3: Jeśli to możliwe, spróbuj ugasić ogień.
Stanley podszedł do drzwi i je otworzył. Płomienie i dym wtargnęły do wnętrza. Przyglądał się im przez chwilę, pokręcił głową i zamknął drzwi.
Punkt 4 nakazywał: Jeśli zostaniesz odcięty przez ogień, spróbuj uciec. Nie otwieraj drzwi, jeśli są ciepłe. Nie używaj schodów, jeśli się palą. Jeśli nie znajdziesz żadnego wyjścia, zachowaj spokój i czekaj na (a) ratunek lub (b) śmierć.
To chyba wyczerpywało wszystkie możliwości. Świat szpilek był prosty i Stanley znał go tak dobrze, jak złota rybka swoje akwarium. Jednak wszystko inne było bardzo skomplikowane i działało jedynie wtedy, kiedy człowiek przestrzegał reguł.
Spojrzał na brudne okienka. Były o wiele za małe, żeby się przez nie przecisnąć, i zaklejone na głucho przez liczne aplikacje oficjalnej farby. Wybił więc jedną szybkę, tak równo, jak tylko potrafił, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza. Zanotował to w dzienniku awarii.
Pan Groat wciąż oddychał, chociaż z nieprzyjemnym odgłosem bulgotania. W szatni znajdowała się apteczka, ponieważ tego wymagał regulamin, jednak zawierała tylko kawałek bandaża, butelkę czegoś czarnego i lepkiego oraz zapasowe zęby pana Groata. Pan Groat mówił, żeby nigdy nie dotykał jego domowych leków, a ponieważ nierzadko się zdarzało, że jego buteleczki wybuchały nocą, Stanley zawsze bardzo skrupulatnie przestrzegał tego zakazu.
Regulamin nigdzie nie zawierał sformułowania: W razie ataku wielkiego, wrzeszczącego, pikującego stworzenia należy uderzyć je mocno w twarz workiem szpilek. Stanley zastanowił się, czy nie powinien wpisać ołówkiem tej nowej reguły. Ale byłoby to niszczenie własności Urzędu Pocztowego i mógłby mieć z tego powodu kłopoty.
To wyczerpało wszelkie możliwości dalszych działań. Zatem Stanley zachowywał spokój.
Wyglądało to jak delikatny śnieg listów. Niektóre lądowały, wciąż płonąc, inne wzbijały się fontanną ze skwierczącej kolumny ognia, która przebiła się już przez dach Urzędu Pocztowego. Jeszcze inne były tylko poczerniałym popiołem, po którym — niczym drwina z wysychającego atramentu — pełgały iskry. Niektóre — wiele — fruwały w górę i ponad miastem nienaruszone, a potem zygzakowały ku dołowi niczym przesłanie od jakiegoś przesadnie formalnego boga.
Moist zerwał marynarkę i przecisnął się przez tłum.
— Ludzie prawdopodobnie się wydostali — powiedziała panna Dearheart, stukając za nim obcasami.
— Naprawdę pani tak myśli?
— Szczerze? Nie. Nie, jeśli Gilt to ustawił. Przepraszam, pocieszanie już mi nie wychodzi.
Moist zatrzymał się i spróbował pomyśleć. Płomienie strzelały z dachu na końcu budynku. Główne wejście i całe lewe skrzydło pozostały nietknięte. Ale ogień to chytra sztuka, Moist wiedział o tym dobrze. Siedział sobie i żarzył się, dopóki człowiek nie otworzył drzwi, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku; wtedy ogień chwytał oddech, a człowiek kończył z oczami przylutowanymi do czaszki.
— Lepiej tam wejdę — powiedział. — E… Nie ma pani ochoty powiedzieć: „Nie, nie, proszę tam nie iść, jest pan zbyt odważny”? — zapytał jeszcze.
Ludzie stawali w rzędzie, przekazując sobie od niedalekiej fontanny wiadra z wodą. Będą pewnie tak skuteczne, jak plucie na słońce.
Panna Dearheart złapała płonący list, odpaliła od niego papierosa i zaciągnęła się.
— Nie, nie, proszę tam nie iść, jest pan zbyt odważny — powiedziała. — Jak to dla pana brzmiało? Bo gdyby pan jednak poszedł, to lewa strona wydaje się dość czysta. Ale proszę uważać, chodzą słuchy, że Gilt zatrudnia wampira. Jednego z tych dzikich.
— Ach… ale ogień zabija wampiry, prawda? — Moist rozpaczliwie szukał jaśniejszych stron sytuacji.