Выбрать главу

— Każdego zabija, panie Lipwig — odparła. — Każdego.

Złapała go za uszy, przyciągnęła i mocno pocałowała w usta. Było to, jakby pocałowała go popielniczka, ale w przyjemny sposób.

— Ogólnie, chciałabym, żeby pan stamtąd wyszedł — rzuciła cicho. — Na pewno nie chce pan zaczekać? Chłopcy za chwilę tu będą…

— Golemy? Mają dzisiaj dzień wolny!

— Ale muszą być posłuszni swojemu chemowi. Pożar oznacza, że ludziom może grozić niebezpieczeństwo. Wyczują to i zjawią się za parę minut, może mi pan wierzyć.

Moist zawahał się, spoglądając na jej twarz. A ludzie patrzyli na niego. Nie mógł nie wejść do budynku, nie pasowałoby to do jego wizerunku. Niech demony porwą Vetinariego!

Pokręcił głową, odwrócił się i pobiegł do drzwi. Lepiej się nie zastanawiać, lepiej nie myśleć, czemu zachowuje się tak głupio. Po prostu dotknąć frontowych drzwi… całkiem chłodne. Otworzyć je delikatnie… podmuch powietrza, ale nie wybuch. Wielka hala, oświetlona płomieniami… ale wszystkie powyżej niego, a jeśli będzie lawirował i odskakiwał, powinien dotrzeć do drzwi prowadzących do szatni.

Otworzył je kopniakiem.

Stanley uniósł głowę znad znaczków.

— Witam, panie Lipwig — powiedział. — Zachowywałem spokój. Ale myślę, że pan Groat jest chory.

Staruszek leżał na posłaniu, a „chory” wydawało się zbyt optymistycznym określeniem.

— Co mu się stało? — zapytał Moist i podniósł go ostrożnie. Pan Groat prawie nic nie ważył.

— To było coś podobnego do wielkiego ptaka — wyjaśnił Stanley. — Trafiłem go w paszczę workiem szpilek, panie Lipwig. Ja… miałem Trudną Chwilę…

— To powinno załatwić sprawę — uznał Moist. — Możesz iść za mną?

— Mam wszystkie znaczki — zapewnił Stanley. — I kasetkę z pieniędzmi. Pan Groat trzyma je pod łóżkiem, dla bezpieczeństwa. — Chłopak się rozpromienił. — I pana czapkę też mam. Zachowywałem spokój.

— Brawo, znakomicie — pochwalił go Moist. — A teraz trzymaj się za mną, dobrze?

— Ale co z Panem Pieszczochem, panie Lipwig? — Stanley zaniepokoił się nagle.

Gdzieś w hali coś się zawaliło i huk ognia stał się wyraźnie głośniejszy.

— Kto? Jaki pan Pie… Kot? Do demona z ko… — Moist urwał i przestawił własny język. — Założę się, że jest już na zewnątrz, pożera pieczonego szczura i się uśmiecha. Chodźmy już, co?

— Ale to przecież kot Urzędu Pocztowego! Nigdy nie wychodzi na dwór!

Jestem pewien, że teraz wyszedł, pomyślał Moist. Ale w głosie chłopca znów usłyszał napięcie…

— Wynieśmy stąd pana Groata, dobrze? — Przecisnął się przez drzwi ze staruszkiem na rękach. — Potem wrócę po Piesz…

Płonąca belka runęła na podłogę w środku hali; iskry i ogniste koperty podążyły spiralami w górę, ku głównemu ognisku. Huk płomieni, ściana ognia, odwrócony ognisty wodospad płynący w górę przez kolejne piętra i na zewnątrz przez dach. Grzmiało. Ogień został wypuszczony na swobodę i starał się jak najlepiej to wykorzystać.

W pewnym sensie Moist von Lipwig patrzył na to z zadowoleniem. Ale myślał: Przecież już prawie to wszystko uruchomiłem. Wszystko toczyło się naprzód. Znaczki naprawdę działały. To prawie jak być przestępcą, ale bez żadnego przestępstwa. Niezła zabawa.

— Szybciej, Stanley! — warknął, odwracając się od strasznego widoku i fascynującej myśli.

Chłopak szedł za nim z wahaniem, przez całą drogę do drzwi wołając tego przeklętego kota.

Powietrze na zewnątrz uderzyło jak nóż, ale wśród tłumu rozległy się oklaski, a potem zajaśniał błysk, który Moist nauczył się już kojarzyć z kłopotami.

— Dobry vieczór, panie Lipvig — odezwał się przyjazny głos Otto Chrieka. — Słovo daję, jeśli zależy nam na novinach, vystarczy chodzić za panem!

Moist nie zwracał na niego uwagi. Przecisnął się do panny Dearheart, która — jak zauważył — nie szalała z niepokoju.

— Czy znajdę w tym mieście jakąś lecznicę? — zapytał. — Może chociaż przyzwoitego lekarza?

— Jest Darmowy Szpital Lady Sybil — poinformowała panna Dearheart.

— Nadaje się do czegoś?

— Niektórzy w nim nie umierają.

— To znaczy dobry, tak? Przenieście go tam, byle szybko! Ja muszę wracać po kota!

— Chce pan tam wrócić po kota?

— To Pan Pieszczoch! — oświadczył z godnością Stanley. — Urodził się w Urzędzie Pocztowym.

— Lepiej nie dyskutować — uciął Moist. — Niech pani zajmie się Groatem, dobrze?

Panna Dearheart spojrzała na pokrwawioną koszulę staruszka.

— Ale to wygląda, jakby jakieś stworzenie próbowało…

— Coś na niego spadło — wyjaśnił krótko Moist.

— To by nie spowodowało…

— Coś na niego spadło — powtórzył Moist. — Tak właśnie było.

Spojrzała mu w twarz.

— Jasne — zgodziła się. — Coś na niego spadło. Coś z wielkimi szponami.

— Nie, jakaś belka z masą gwoździ czy coś w tym rodzaju. Każdy by poznał.

— To się właśnie zdarzyło, tak? — spytała panna Dearheart.

— Dokładnie to — potwierdził Moist i odszedł, zanim padły kolejne pytania.

Nie warto wplątywać w to strażników, myślał, idąc do drzwi. Będą tu wszędzie łazić, nie znajdą żadnych odpowiedzi, a doświadczenie podpowiada, że strażnicy zawsze lubią kogoś aresztować. Dlaczego pan sądzi, że to Reacher Gilt, panie… Lipwig, prawda? Och, potrafi pan odgadnąć, tak? Taki ma pan talent? Zabawne, ale my też czasem potrafimy. Ma pan dziwnie znajomą twarz, panie Lipwig. Skąd pan właściwie pochodzi?

Nie, naprawdę lepiej nie zaprzyjaźniać się ze strażnikami. Mogą wchodzić w drogę.

Górne okno eksplodowało na zewnątrz, płomienie zaczęły lizać krawędź dachu. Moist skoczył do drzwi, gdy z góry sypnęły się odłamki szkła. Co do Pieszczocha… No, będzie musiał znaleźć tego przeklętego zwierzaka. Jeśli nie zdoła, sytuacja przestanie być zabawna. Jeżeli nie zaryzykuje choć odrobiny życia i ociupinki jakiejś kończyny, nie będzie w stanie być nadal sobą.

Czy naprawdę to właśnie pomyślał?

Na bogów, stracił to swoje nieuchwytne coś. Nigdy nie był pewien, jak to uzyskał, ale teraz uciekło. Tak to się kończy, kiedy człowiek zaczyna brać pensję. Czy dziadek nie ostrzegał go przed kobietami tak neurotycznymi jak ogolone małpy? Prawdę mówiąc, nie, jako że interesowały go głównie psy i piwo, ale powinien.

Wizja klatki piersiowej pana Groata bezustannie atakowała wyobraźnię. Wyglądało na to, że coś ze szponami cięło go z rozmachem i gdyby nie gruby płaszcz uniformu, pewnie bo go otworzyło jak małża. Ale to raczej nie wampir. Wampiry nie są tak niedbałe. Przecież w ten sposób marnuje się dobre jedzenie… Mimo wszystko Moist sięgnął po połamane krzesło, które rozpadło się bardzo poręcznie. Najlepsze przy kołku w serce jest to, że działa nie tylko na wampiry.

Kolejne części stropu runęły na podłogę hali, ale zdołał przemknąć między gruzami. Główne schody były z tej strony całkiem nietknięte, choć dym leżał na podłodze niczym gruby dywan, a na drugim końcu, gdzie niedawno leżały góry starej poczty, wciąż huczał ogień.

Moist już nie słyszał szeptu listów. Przykro mi, pomyślał. Starałem się. To nie moja wina…

Co teraz? Mógłby przynajmniej wydostać z gabinetu swoją skrzynkę. Nie chciał, żeby się spaliła. Niektóre chemikalia byłyby trudne do uzupełnienia.

W gabinecie było pełno dymu, ale wyciągnął skrzynkę spod biurka, a potem zauważył kostium na wieszaku. Musi go przecież zabrać, prawda? Nie można pozwolić, by coś takiego pochłonął ogień. Po skrzynkę może tu wrócić, tak? Ale strój… strój był konieczny. Nigdzie nie zauważył Pieszczocha. Musiał się chyba wydostać, prawda? Czy koty nie uciekają z tonących okrętów? Nie, to chyba szczury. Ale czy koty nie pójdą za szczurami? W każdym razie dym przesączał się między deskami podłogi i spływał z wyższych pięter, więc nie było czasu, żeby dłużej się tu kręcić. Moist zajrzał we wszystkie rozsądne zakamarki, a nie ma sensu stać i czekać, aż na głowę się zwali tona płonącego papieru.