Выбрать главу

Potem, ściskając krwawiącą rękę, Moist przyklęknął i zajrzał pod machinę, szukając Pieszczocha.

Muszę wyjść stąd z kotem, myślał otępiały. Po prostu muszę. Człowiek, który wbiega do pożaru, żeby ratować głupiego kota, i wychodzi, niosąc tego kota na rękach, jest bohaterem, nawet jeśli niezbyt rozsądnym. Jeśli wychodzi bez kota, jest durniem.

Stłumiony łoskot w górze sugerował, że runęła część budynku. Powietrze zaczynało parzyć.

Pieszczoch odsunął się od wyciągniętej dłoni Moista.

— Posłuchaj no — warknął Moist. — Bohater musi wyjść, trzymając kota. Ale kot wcale nie musi być żywy…

Sięgnął błyskawicznie, złapał Pieszczocha i wywlókł go spod machiny.

— Słusznie — mruknął i drugą ręką chwycił wieszak ze złotym kostiumem.

Na materiale było kilka plam banshee, ale pewnie da się je jakoś wywabić.

Wyszedł chwiejnie na korytarz. Z obu końców wyrastały ściany ognia, a Pieszczoch tę właśnie chwilę wybrał, by wbić mu w ramię cztery zestawy pazurków.

— Ach… — westchnął Moist. — Do tej chwili wszystko tak dobrze się układało…

— Panie Lipvig! Nic Się Panu Nie Stało, Panie Lipvig?

* * *

Tym, co golemy usuwały z ognia, był właściwie sam ogień — wynosiły wszystko, co się paliło. Działanie było zaskakująco precyzyjne. Zbierały się na granicy pożaru i pozbawiały go wszystkiego, co mógł spalić, otaczały go, zapędzały w ślepy zaułek i zadeptywały na śmierć.

Golemy mogły brodzić w lawie, mogły lać roztopione żelazo. Jeśli nawet wiedziały, czym jest strach, na pewno nie prześladował ich w zwykłym płonącym budynku.

Rozżarzone do czerwoności ręce przesuwały rozpalone gruzy. Moist spoglądał na ogniowy pejzaż, ale także na stojącego przed nim pana Pompę. Golem jarzył się pomarańczowo. Drobinki kurzu i brudu na jego glinie skrzyły się i błyskały.

— Dobrze Pana Widzieć, Panie Lipvig! — zadudnił radośnie, odrzucając na bok trzeszczącą belkę. — Oczyściliśmy Ścieżkę Do Drzwi! Proszę Ruszać Szybko!

— Dziękuję! — zawołał Moist, przekrzykując huk płomieni.

Rzeczywiście, widział oczyszczoną z odpadków ścieżkę z chłodnymi, spokojnymi drzwiami przyzywającymi go na końcu. Po drugiej stronie hali inne golemy, nie zważając na kolumny ognia, systematycznie wyrzucały przez otwór w murze płonące deski podłogi.

Żar był silny. Moist pochylił głowę, przytulił do piersi wystraszonego kota, poczuł, jak przypieka mu się kark, i pognał przed siebie.

Od tego momentu wszystko stało się jednym ciągłym wspomnieniem. Głośny trzask nad głową. Metaliczny łoskot. Golem Anghammarad spoglądający w górę, z wiadomością jaśniejącą żółto na wiśniowoczerwonym ramieniu. Dziesięć tysięcy ton deszczówki spływającej w dół w zwodniczo powolnym tempie. Zimna woda spadająca na rozżarzonego do czerwoności golema…

…eksplozja…

Płomienie zgasły. Dźwięki zgasły. Światło zgasło.

* * *

ANGHAMMARADZIE!

Anghammarad popatrzył na swoje ręce. Nie było tam niczego prócz żaru, straszliwego żaru, palącego żaru, który jednak tworzył kontury palców.

ANGHAMMARADZIE, powtórzył głuchy głos.

— Straciłem Swoją Glinę — powiedział golem.

TAK, zgodził się Śmierć. TO TYPOWE. JESTEŚ MARTWY. ROZBITY. EKSPLODOWAŁEŚ W MILION ODŁAMKÓW.

— Kim W Takim Razie Jest Ten, Który Teraz Słucha?

JEST WSZYSTKIM, CO BYŁO W TOBIE OPRÓCZ GLINY.

— Czy Masz Dla Mnie Jakieś Polecenie? — spytały pozostałości Anghammarada, wstając.

NIE TERAZ. DOTARŁEŚ DO MIEJSCA, GDZIE NIE MA WIĘCEJ ROZKAZÓW.

— Co Mam Robić?

WYDAJE MI SIĘ, ŻE NIE UDAŁO CI SIĘ ZROZUMIEĆ MOJEJ OSTATNIEJ UWAGI.

Anghammarad znowu usiadł. Poza faktem, że miał pod stopami piasek, nie muł, okolica przypominała mu głębinową równinę.

LUDZIE NA OGÓŁ CHCĄ IŚĆ DALEJ, podpowiedział Śmierć. CHCĄ JAK NAJSZYBCIEJ ZOBACZYĆ TAMTEN ŚWIAT.

— Zostanę Tutaj, Jeśli Można.

TUTAJ? — zdziwił się Śmierć. PRZECIEŻ TUTAJ NIE MA NIC DO ROBOTY.

— Tak, Wiem — zgodził się duch golema. — Jest Idealnie. Jestem Wolny.

* * *

O drugiej w nocy zaczął padać deszcz.

Mogło być gorzej. Mogły padać węże. Mógł spaść kwas.

Nadal pozostało trochę dachu i trochę ścian. Co oznaczało, że nadal stoi trochę budynku.

Moist i panna Dearheart siedzieli na stosie ciepłych gruzów przed szatnią, która była chyba jedynym pokojem, jaki można tym słowem opisać. Golemy zadeptały resztki ognia, podparły resztki murów, po czym bez słowa wróciły do niebycia młotkami aż do zachodu słońca.

Panna Dearheart obracała w dłoniach na wpół roztopioną taśmę z brązu.

— Osiemnaście tysięcy lat — szepnęła.

— To był zbiornik deszczówki — wymamrotał Moist, wpatrzony w pustkę.

— Ogień albo woda — westchnęła panna Dearheart. — Ale nie oba naraz.

— Nie można… no, wypalić go na nowo albo co?

Brzmiało to beznadziejnie już w chwili, gdy powiedział to głośno. Widział, jak pozostałe golemy szukają wśród gruzów.

— Za mało zostało. Jedynie pył zmieszany ze wszystkim innym. A on chciał tylko być użyteczny.

Moist spojrzał na resztki listów. Powódź spłukała czarną maź ich popiołów.

One chciały tylko być doręczone, pomyślał. W takich chwilach jak ta siedzenie na dnie morza przez dziewięć tysięcy lat wydaje się całkiem atrakcyjne.

— Miał zamiar doczekać, aż wszechświat zatoczy pełny krąg. Wiedział pan o tym?

— Tak, mówiła mi pani.

Nie ma żałośniejszego zapachu niż ten, jaki wydziela mokry, spalony papier. Oznacza: to koniec.

— Wie pan, Vetinari nie odbuduje już Urzędu Pocztowego — ciągnęła panna Dearheart. — Gilt skłoni ludzi, żeby zaczęli protestować, gdyby spróbował. Marnowanie miejskich funduszy. Ma przyjaciół. Ludzi, którzy są mu winni pieniądze i przysługi. Dobrze sobie radzi z takimi ludźmi.

— To Gilt kazał spalić budynek — stwierdził Moist. — Był zaszokowany, kiedy zobaczył mnie w restauracji. Myślał, że będę tutaj.

— Nigdy pan tego nie udowodni.

Pewnie nie, zgodził się Moist w ponurej, zasnutej dymem pustce własnej głowy. Straż pojawiła się szybciej, niż uważał za typowe dla miejskich policji. Mieli ze sobą wilkołaka. Jasne, pewnie większość uznałaby go za pięknego psa, ale jeśli człowiek dorastał w Überwaldzie i miał dziadka, który hodował lipwigzery, uczył się rozpoznawać drobne znaki. Ten pies nosił obrożę; poniuchał trochę wśród ciepłych jeszcze ruin i znalazł jakiś dodatkowy zapach w chmurze dymiących popiołów.

Zaczęli kopać, a potem nastąpiła kłopotliwa rozmowa. Moist rozegrał ją, jak najlepiej w tych okolicznościach potrafił. Kluczowe było to, by nigdy nie mówić prawdy. Gliny i tak nigdy nie wierzą w nic, co ludzie im mówią, więc nie warto im komplikować życia.

— Skrzydlaty szkielet? — powtórzył z czymś, co z pewnością brzmiało jak szczere zdziwienie.

— Tak, sir. Mniej więcej rozmiaru człowieka, chociaż bardzo… uszkodzony. Powiedziałbym nawet, że poszarpany. Interesuje mnie, czy wie pan coś na jego temat.

Strażnik był kapitanem. Jego twarz nie zdradzała niczego, co nie miało być zdradzone. Coś w jego postawie sugerowało, że zna już odpowiedzi, a pytania zadaje dla zachowania pozorów. Moist nie zdołał go rozszyfrować.