Выбрать главу

— Może to jakiś wyjątkowo duży gołąb? W tym budynku są prawdziwym przekleństwem.

— Wątpię. Widzi pan, panie Lipwig, uważamy, że to był prawdziwy banshee — tłumaczył cierpliwie kapitan. — Są bardzo rzadkie.

— Wydawało mi się, że one tylko wrzeszczą z dachów na ludzi, którzy mają umrzeć.

— Te cywilizowane owszem, sir. Te dzikie omijają pośredników. Pański młody człowiek mówi, że coś uderzył.

— Stanley rzeczywiście wspominał o czymś, no, czymś latającym dookoła — przyznał Moist. — Ale myślałem, że to…

— …wyjątkowo duży gołąb, rozumiem. I nie ma pan pojęcia, jak wybuchł ten pożar? Wiem, że korzystacie tutaj z bezpiecznych lamp…

— Obawiam się, że to prawdopodobnie spontaniczny samozapłon w stertach listów — odparł Moist, który miał czas, żeby się nad tym zastanowić.

— Nikt się dziwacznie nie zachowywał?

— W Urzędzie Pocztowym, kapitanie, bardzo trudno to poznać. Może mi pan wierzyć.

— Nikt panu nie groził, sir? Może ktoś, kogo pan zirytował?

— Nie, zupełnie nikt.

Kapitan westchnął i odłożył notes.

— Mimo wszystko zostawię tu paru ludzi, żeby pilnowali budynku przez noc — zdecydował. — Gratuluję uratowania kota. Kiedy pan z nim wyszedł, dostał pan prawdziwą burzę oklasków. Jeszcze tylko jedno…

— Tak, kapitanie?

— Dlaczego banshee… czy też może ogromny gołąb… zaatakował pana Groata?

A Moist pomyślał: czapka!

— Nie mam pojęcia — odpowiedział.

— Oczywiście, panie Lipwig — rzekł strażnik. — Jestem kapitan Żelaznywładsson, sir, choć ludzie zwykle nazywają mnie kapitanem Marchewą. Proszę się bez wahania skontaktować ze mną, gdyby cokolwiek pan sobie przypomniał. Jesteśmy tu, by pana chronić.

Ciekawe, co byś zrobił przeciwko banshee, pomyślał Moist. Podejrzewasz Gilta. Brawo. Ale tacy ludzie jak Gilt nie przejmują się prawem. Nigdy go nie łamią, po prostu wynajmują innych, którzy to robią… I nigdy nie znajdziesz niczego na papierze, nigdzie.

Zanim kapitan odwrócił się, by odejść, Moist był pewien, że wilkołak mrugnął porozumiewawczo.

A teraz, gdy krople deszczu wpadały do środka i syczały tam, gdzie kamienie wciąż były ciepłe, Moist spojrzał na ognie dookoła — wciąż było ich sporo w miejscach, gdzie golemy zrzuciły odłamki. A że znajdowali się w Ankh-Morpork, ludzie nocy nadciągnęli jak mgła i zbierali się przy nich, by się ogrzać.

Odbudowa tego budynku pochłonie fortunę. I co z tego? Wiedział przecież, skąd wziąć duże pieniądze, zgadza się? Nigdy mu na nich naprawdę nie zależało. Były tylko sposobem prowadzenia punktacji. Ale wtedy wszystko się skończy, ponieważ pieniądze należały do Alberta Spanglera i całej reszty, nie do niewinnego poczmistrza.

Zdjął złotą czapkę i przyjrzał jej się uważnie. Awatar, jak mówił Pelc. Ludzkie wcielenie boga. Ale przecież nie był bogiem, był tylko oszustem w złotym stroju, a oszustwa dobiegły końca. Gdzie jest teraz jego anioł? Gdzie są bogowie, kiedy ich potrzeba?

Bogowie mogliby pomóc…

Czapka połyskiwała w blasku ognia, a niektóre części umysłu Moista zaiskrzyły nagle. Nie oddychał nawet, kiedy pojawiła się myśl, by przypadkiem jej nie wystraszyć. To było takie proste. Coś, na co nie wpadłby nigdy żaden uczciwy człowiek…

— Potrzebujemy… — powiedział. — Potrzebujemy…

— Czego? — zdziwiła się panna Dearheart.

— Muzyki! — oznajmił Moist. Wstał i złożył dłonie koło ust. — Hej, ludzie! Gra tam który na banjo? Może na skrzypkach? Daję dolarowy znaczek, cenny dla każdego kolekcjonera, temu, kto zagra walca. No wiecie, raz-dwa-trzy, raz-dwa-trzy…

— Czy pan kompletnie zwariował? — rzuciła gniewnie panna Dearheart. — Najwyraźniej…

Zamilkła, ponieważ jakiś nędzarz puknął Moista w ramię.

— Ja gram na banjo — powiedział. — A mój kumpel Humphrey, o tamten, dmucha w harmonijkę bez litości! To będzie kosztować dolara, drogi panie. Ale w monecie, jeśli to nie przeszkadza, z powodu tego, że nie umiem pisać i nie znam nikogo, kto by umiał czytać.

— Moja piękna panno Dearheart — rzekł Moist, uśmiechając się do niej obłąkańczo. — Czy ma pani jakieś inne imię? Jakieś imię przyjacielskie albo przezwisko, jakieś rozkoszne zdrobnienie, którego używanie pani nie przeszkadza?

— Jest pan pijany? — zapytała.

— Niestety nie. Ale chciałbym. A więc, panno Dearheart? Uratowałem nawet mój najlepszy garnitur!

Była zaskoczona. Lecz nim jej naturalny cynizm zdążył zaryglować drzwi, odpowiedź sama się wyrwała.

— Brat nazywał mnie…

— Tak?

— Zabójcą — wyznała panna Dearheart. — Ale nie miał na myśli nic złego. Niech pan nawet nie myśli o używaniu tego przezwiska.

— To może Igła?

— Igła? Tak, z Igłą chyba przeżyję — zgodziła się. — A więc pan także. Ale to nie jest właściwa pora na tańce…

— Wręcz przeciwnie, Igło. — Moist rozpromienił się w świetle ognia. — To najlepsza pora. Najpierw zatańczymy, potem sprzątniemy tutaj, żeby przygotować Urząd Pocztowy do otwarcia, znowu uruchomimy doręczanie listów, zlecimy odbudowę i urządzimy wszystko tak, jak było. Proszę tylko patrzeć.

— Wie pan, to chyba prawda, że praca w Urzędzie Pocztowym doprowadza do szaleństwa. A niby skąd pan weźmie pieniądze na odbudowę?

— Bogowie dopomogą — zapewnił Moist. — Możesz mi wierzyć.

Popatrzyła groźnie.

— Mówi pan poważnie?

— Śmiertelnie poważnie.

— Będzie się pan modlił o pieniądze?

— Niezupełnie, Igło. Do bogów docierają codziennie tysiące modlitw. Mam inne plany. Znów odtworzymy Urząd Pocztowy, panno Dearheart. Nie muszę myśleć jak policjant albo listonosz, albo księgowy. Wystarczy, że będę załatwiał sprawy po swojemu. A wtedy w ciągu tygodnia doprowadzę Reachera Gilta do bankructwa.

Jej wargi ułożyły się w perfekcyjne O.

— A jak dokładnie pan to zrobi? — wykrztusiła.

— Nie mam pojęcia, ale wszystko jest możliwe, jeśli zatańczę z panią i nadal pozostanie mi u nóg dziesięć palców. Zatańczymy, panno Dearheart?

Była zdumiona, zaskoczona i oszołomiona, a Moist von Lipwig lubił to u innych. Czuł się ogromnie szczęśliwy. Nie wiedział dlaczego i nie wiedział, co zrobi potem… ale na pewno będzie zabawnie.

Znów pojawiło się to znajome elektryzujące uczucie — takie ogarnia człowieka gdzieś w głębi, kiedy stoi przed bankierem, który starannie ogląda jeden z przykładów jego najlepszych dzieł. Wszechświat wstrzymuje oddech, a potem bankier uśmiecha się i mówi: „Bardzo dobrze, panie Przybrane Nazwisko, polecę kasjerowi, żeby natychmiast przyniósł tu pieniądze”. To był dreszcz nie pościgu, ale stania nieruchomo, zachowywania spokoju, opanowania i szczerości, którymi przez pewien czas człowiek zdołałby nabrać cały świat i zakręcić nim na czubku palca. To były chwile, dla których żył wtedy, kiedy żył naprawdę, kiedy jego myśli płynęły jak rtęć, a samo powietrze się skrzyło. Później to uczucie przedstawi mu rachunek. Ale teraz Moist miał wrażenie, że lata.

Wracał do gry. Ale na razie, przy świetle płonących przeszłości, tańczył walca z panną Dearheart, a zaimprowizowana orkiestra improwizowała wytrwale.

Potem wrócił do domu, żeby się wyspać, zdziwiony, lecz dziwnie uśmiechnięty. Przeszedł do swojego gabinetu, w którym brakowało całej ściany, a tam spłynęła na niego religia, jak jeszcze nigdy nie spłynęła na nikogo.