Выбрать главу

— Jestem bardzo przywiązany do swojego ramienia. Pomyślałem, że lepiej pójść z tym trollem. Co mogę zrobić dla waszej lordowskiej mości?

Vetinari wstał i przeszedł do biurka. Ze swego fotela przyjrzał się Moistowi z czymś podobnym niemal do rozbawienia.

— Komendant Vimes przekazał mi zwięzły raport z dzisiejszych wydarzeń. — Odłożył figurkę trolla i przerzucił kilka kartek. — Poczynając od zamieszek w biurach Wielkiego Pnia, które, jak twierdzi, pan sprowokował.

— Zrobiłem tylko tyle, że zaproponowałem doręczenie tych sekarowych wiadomości, które zostały zatrzymane wskutek nieszczęśliwej awarii. Nie spodziewałem się, że ci idioci odmówią zwrócenia ich klientom! Przecież ludzie zapłacili im z góry! Ja tylko chciałem pomóc wszystkim w tej trudnej chwili. I z pewnością nikogo nie „sprowokowałem”, żeby uderzył urzędnika krzesłem!

— Oczywiście, że nie. Oczywiście — zgodził się Vetinari. — Jestem pewien, że działał pan całkowicie niewinnie i z najlepszymi intencjami. Ale nie mogę się doczekać, by usłyszeć o złocie, panie Lipwig. Sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów, o ile pamiętam.

— Niektórych fragmentów nie pamiętam — odparł Moist. — Wszystko jest trochę niewyraźne.

— Tak, tak, wyobrażam sobie. Może więc spróbuję wyjaśnić kilka szczegółów — zaproponował lord Vetinari. — Późnym rankiem, panie Lipwig, rozmawiał pan z ludźmi przed nieszczęśliwie uszkodzonym budynkiem, kiedy… — Tu Patrycjusz zajrzał do notatek. — Kiedy nagle spojrzał pan w niebo, osłonił oczy, osunął się na kolana i krzyknął: „Tak, tak, dzięki ci, nie jestem godny, chwała ci, oby ptaki dokładnie wyczyściły twe zęby, alleluja, niech grzechoczą twe szuflady” i podobne zdania, budząc powszechną troskę zebranych osób. Potem wstał pan, wyciągając rękę, zawołał: „Sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów zakopane w polu! Dzięki ci, dzięki! Natychmiast je odbiorę!”. Po czym wyrwał pan łopatę jednemu z ludzi, którzy pomagali usuwać gruzy z budynku, i stanowczym krokiem skierował się pan poza miasto.

— Doprawdy? — zdziwił się Moist. — Wszystko to jest białą plamą.

— Jestem tego pewny — zgodził się z satysfakcją Patrycjusz. — I będzie pan mocno zaskoczony, jak się domyślam, gdy powiem, że podążała za panem spora grupa ludzi, w tym pan Pompa i dwóch przedstawicieli Straży Miejskiej?

— Wielkie nieba, naprawdę?

— Tak jest. Przez kilka godzin. Przystawał pan kilkakrotnie, by się pomodlić. Zakładam, że w celu zyskania wskazówek, które w końcu skierowały pańskie kroki do niewielkiej kępy drzew między polami kapusty.

— Doprawdy? Niestety, wspomnienia są dość mgliste.

— Strażnicy mówią, że kopał pan jak sam demon. Spora liczba powszechnie szanowanych świadków była obecna w chwili, kiedy łopata uderzyła o wieko skrzyni. Jak słyszałem, „Puls” w następnym wydaniu zamieści obrazki.

Moist milczał. To był jedyny sposób, by mieć pewność.

— Jakieś komentarze, panie Lipwig?

— Nie, wasza lordowska mość, właściwie nie.

— Hm… Mniej więcej trzy godziny temu siedzieli tutaj trzej wysocy kapłani trzech ważnych religii i dość oszołomiona niezależna kapłanka, która, jak rozumiem, na zasadzie agencyjnej prowadzi doczesne sprawy Anoi. Wszyscy twierdzili, że to ich bóg czy bogini zdradziła panu miejsce ukrycia złota. Nie przypomni pan sobie, które to z nich?

— Ja tak jakby raczej czułem ten głos, niż go słyszałem — odpowiedział ostrożnie Moist.

— No tak… Nawiasem mówiąc, wszyscy byli zdania, że ich świątynie powinny otrzymać dziesięcinę od tych pieniędzy — dodał. — Wszystkie.

— Sześćdziesiąt tysięcy dolarów? — oburzył się Moist. — To nieuczciwe.

— Muszę pochwalić pańską sprawność myślowej arytmetyki, nawet w obecnym stanie oszołomienia. Z zadowoleniem stwierdzam, że nie brakuje w niej precyzji — stwierdził Vetinari. — Radziłbym złożyć darowiznę w wysokości pięćdziesięciu tysięcy dolarów, podzieloną na cztery części. Jest to przecież bardzo publiczny, bardzo stanowczy i całkowicie bezsporny dar bogów. Czy nie należy skorzystać z okazji do okazania szacunku i wdzięczności?

Nastąpiła długa chwila ciszy. Potem Moist podniósł palec i wbrew wszelkim przeciwnościom zdołał się uśmiechnąć.

— Rozsądna rada, wasza lordowska mość. Poza tym człowiek nigdy nie wie, kiedy będzie potrzebował modlitwy.

— Otóż to — zgodził się Vetinari. — To mniej, niż żądali, ale więcej, niż się spodziewają. Przypomniałem im również, że pozostałe pieniądze zostaną wykorzystane dla dobra publicznego. Zostaną wykorzystane dla dobra publicznego, prawda, panie Lipwig?

— O tak. Oczywiście!

— To się dobrze składa, bo w tej chwili wciąż znajdują się w celi u kapitana Vimesa. — Vetinari spojrzał na spodnie Moista. — Widzę, że ma pan jeszcze błoto na swoim pięknym złotym stroju, poczmistrzu. Pomyśleć tylko, że tyle pieniędzy czekało zakopane na polu… I nadal nic pan nie pamięta z tego, jak się pan tam dostał?

Mina Patrycjusza zaczynała działać Moistowi na nerwy. Wiesz, pomyślał. Wiem, że wiesz. I wiesz, że ja wiem, że wiesz. Ale ja wiem, że nie możesz być pewny, nie całkiem.

— No… zjawił się anioł — oświadczył.

— Naprawdę? Jakiegoś szczególnego rodzaju?

— Rodzaju takich, które zjawiają się tylko raz. Tak myślę.

— Ach, no tak. Cóż, wszystko zatem wydaje mi się całkiem oczywiste. — Vetinari oparł się wygodnie. — Nieczęsto człowiek śmiertelny doznaje chwili tak cudownego objawienia boskiej mocy, ale kapłani zapewnili mnie, że takie rzeczy są możliwe, a kto mógłby wiedzieć lepiej od nich? Ktokolwiek zasugeruje, że te pieniądze były jakoś… pozyskane niesłusznym sposobem, będzie musiał to przedyskutować z bardzo wzburzonymi kapłanami, a w dodatku, jak podejrzewam, odkryje, że absolutnie nie da się zamknąć jego kuchennych szuflad. Poza tym ofiarowuje pan te pieniądze miastu… — Uniósł dłoń, gdy tylko Moist otworzył usta, i kontynuował: — …to znaczy Urzędowi Pocztowemu, więc nie można podnosić kwestii zysków osobistych. Wydaje się, że pieniądze te nie mają właściciela, choć do tej pory, ma się rozumieć, dziewięćset trzydzieści osiem osób pragnęło, bym uwierzył, że należą do nich. Żyjemy przecież w Ankh-Morpork. A więc, panie Lipwig, polecam panu odbudowę Urzędu Pocztowego w możliwie szybkim terminie. Rachunki zostaną zapłacone, a że pieniądze są praktycznie darem od bogów, nie obciążymy wpływów z podatków. Brawo, panie Lipwig. Doskonała robota. Niech mi pan nie pozwoli się zatrzymywać.

Moist dotykał już dłonią klamki, kiedy znów usłyszał głos za plecami.

— Jeszcze pewna drobnostka, panie Lipwig.

Znieruchomiał.

— Tak?

— Przyszło mi do głowy, że kwota, jaką bogowie tak wspaniałomyślnie uznali za stosowne nam zesłać, czystym przypadkiem jest w przybliżeniu równa szacunkowej zdobyczy znanego przestępcy, której, o ile mi wiadomo, nie udało się odzyskać.

Moist patrzył nieruchomo na drewniane drzwi przed sobą. Dlaczego ten człowiek rządzi tylko jednym miastem? — zastanawiał się. Czemu nie włada całym światem? Czy tak traktuje innych ludzi? Jak marionetki. Jedyna różnica polega na tym, że organizuje wszystko tak, by człowiek sam pociągał za swoje sznurki.

Odwrócił się ze starannie nieruchomą twarzą. Lord Vetinari przeszedł do swojej planszy.

— Doprawdy, wasza lordowska mość? Kim był ten człowiek? — zapytał Moist.