Ta kobieta mogłaby być dwoma kobietami. Z pewnością miała dostateczną objętość, a że nosiła się całkiem na biało, wyglądała całkiem jak góra lodowa. Tylko zimniejsza. I z żaglami. I w czepku wykrochmalonym do zabójczej ostrości.
Dwie mniejsze kobiety stały za nią po obu stronach, zagrożone zmiażdżeniem, gdyby zrobiła krok do tyłu.
— Przyszedłem odwiedzić pana Groata — wyjaśnił Moist słabym głosem.
Groat zaskomlał i naciągnął kołdrę na głowę.
— Hwykluczone. Jestem tu przełożoną, młody człowieku, i muszę nalegać, żebyś natychmiast opuścił ten pokój. Stan chorego jest hwyjątkowo niestabilny!
— Jak dla mnie pan Groat wygląda całkiem zdrowo.
Musiał podziwiać to spojrzenie, jakim obrzuciła go przełożona. Sugerowało, że właśnie odkryła Moista przyklejonego do podeszwy jej buta. Odpowiedział własnym lodowatym wzrokiem.
— Młody człowieku, jego stan jest hwybitnie krytyczny — rzuciła gniewnie. — Odmawiam zwolnienia go.
— Droga pani, choroba to nie zbrodnia! Ludzie nie są zwalniani ze szpitala. Po prostu wychodzą.
Przełożona wyprostowała się z godnością i uśmiechnęła tryumfalnie.
— Otóż to, młody człowieku, tego hwłaśnie się obawiamy!
Moist był pewien, że lekarze trzymają u siebie szkielety, by zastraszać pacjentów. No, no, wiemy, jak wyglądasz pod spodem… Ale aprobował takie podejście. Wzbudzało poczucie pewnej wspólnoty. Takie miejsca, jak Szpital Lady Sybil, w dzisiejszych czasach spotykało się rzadko, ale mimo to był pewien, że czekałaby go całkiem dochodowa kariera, gdyby zdecydował się nosić biały fartuch, używać długich i uczonych nazw na dolegliwości typu katar i spoglądać z mądrą miną na różne rzeczy w buteleczkach.
Po drugiej stronie biurka jakiś dr Lawn — nazwisko miał wypisane na tabliczce ustawionej na blacie, ponieważ lekarze są zapracowani i nie mogą wszystkiego pamiętać — uniósł głowę znad notatek na temat Tollivera Groata.
— To było całkiem ciekawe, panie Lipwig. Pierwszy raz w życiu musiałem operować, żeby usunąć ubranie pacjenta — powiedział. — Nie wie pan przypadkiem, z czego zrobiony był ten okład? Nie chciał nam powiedzieć.
— Wydaje mi się, że to warstwy flaneli, gęsiego smalcu i chlebowego puddingu — odparł Moist, rozglądając się po gabinecie.
— Chlebowy pudding? Prawdziwy chlebowy pudding?
— Prawdopodobnie.
— Czyli nie coś żywego? Wydawało nam się skórzaste. — Doktor przerzucił notatki. — A tak, już mam. Jego spodnie zostały zdetonowane w kontrolowanych warunkach po tym, jak eksplodowała jedna ze skarpetek. Nie wiemy czemu.
— Wsypuje do nich siarkę i węgiel drzewny, żeby dbać o świeżość stóp, a spodnie nasącza saletrą, by zapobiegać gzom. Widzi pan, on jest wielkim wyznawcą medycyny naturalnej. Nie ufa lekarzom.
— Doprawdy? — zdziwił się Lawn. — Zachował więc resztki zdrowego rozsądku. A przy okazji, taki właśnie rozsądek sugeruje, by nie dyskutować z personelem pielęgniarskim. Przekonałem się, że najlepszym wyjściem jest rzucenie kilku czekoladek w jednym kierunku i pospieszne oddalenie się w przeciwnym. Pan Groat, jak rozumiem, uważa, że każdy jest dla siebie najlepszym lekarzem?
— Przyrządza własne leki — potwierdził Moist. — Każdy dzień zaczyna od szklaneczki dżinu zmieszanego z roztworem saletry, sproszkowanej siarki, jałowca i sokiem cebuli. Mówi, że to oczyszcza armaturę.
— Wielkie nieba, na pewno. Czy on pali?
Moist zastanowił się chwilę.
— Chyba nie. To wygląda raczej jak para niż jak dym.
— A jego znajomość podstaw alchemii jest…?
— Żadna, o ile wiem. Ale robi dość ciekawe cukierki od kaszlu. Kiedy possać je parę minut, czuje się, jak woskowina wypływa z uszu. A kolana maluje jakąś mieszanką jodyny i…
— Dość — przerwał mu lekarz. — Panie Lipwig, są takie chwile, kiedy my, skromni praktycy sztuki medycznej, musimy odstąpić zdumieni. W przypadku pana Groata odstąpić całkiem daleko i najlepiej za jakieś drzewo. Proszę go zabrać. Wbrew wszelkim przewidywaniom okazał się zadziwiająco zdrowy. I chyba rozumiem, czemu tak łatwo wrócił do siebie po ataku banshee. Podejrzewam nawet, że pana Groata nie da się zabić żadnymi normalnymi środkami, choć radzę, by nie pozwolił mu pan na naukę stepowania. Aha, i niech pan zabierze też jego perukę. Próbowaliśmy schować ją do szafki, ale się wydostała. Rachunek prześlemy do Urzędu Pocztowego, dobrze?
— Zdawało mi się, że przy wejściu było napisane „Darmowy szpital” — zdziwił się Moist.
— W zasadzie tak. W zasadzie — przyznał doktor Lawn. — Ale ci, na których bogowie zesłali tyle łask… sto pięćdziesiąt tysięcy, ściśle mówiąc… nie potrzebują chyba więcej dobroczynności?
A wszystko to leży w celi na komendzie straży, pomyślał Moist. Sięgnął do kieszeni i wyjął pomięty plik zielonych dolarowych znaczków Ankh-Morpork.
— Przyjmie pan to? — zapytał.
Obrazek Pieszczocha wynoszonego z pożaru przez Moista von Lipwiga — ponieważ dotyczył zwierzęcia — został przez „Puls” uznany za budzący najwięcej emocji i teraz figurował dumnie na pierwszej stronie.
Reacher Gilt obejrzał go, nie zdradzając nawet śladu irytacji. Potem raz jeszcze przeczytał artykuł pod nagłówkami:
CZŁOWIEK RATUJE KOTA
Obietnica „Odbudujemy większy” przy płonącym Urzędzie Pocztowym
150.000$ — dar bogów
Fala zaciętych szuflad ogarnia miasto
— Wydawca „Pulsu” chyba czasem żałuje, że ma tylko jedną pierwszą stronę — zauważył oschle.
Charakterystyczny odgłos zabrzmiał od strony mężczyzn siedzących wokół wielkiego stołu w biurze Gilta. Był to odgłos, jaki powstaje, kiedy ludzie się tak naprawdę nie śmieją.
— Myślisz, że ma po swojej stronie bogów? — zapytał Greenyham.
— Trudno to sobie wyobrazić. Musiał wiedzieć, gdzie są te pieniądze.
— Tak myślisz? Gdybym to ja wiedział, gdzie leży tyle pieniędzy, nie zostawiłbym ich w ziemi.
— Nie, ty byś nie zostawił — stwierdził spokojnie Gilt takim tonem, że Greenyham poczuł się trochę niepewnie.
— Dwanaście i pół procent! Dwanaście i pół procent! — wrzasnął Alfons, podskakując na swoim drążku.
— Wychodzimy na durniów, Reacher! — odezwał się Stowley. — On wiedział, że wczoraj zerwie się linia! Równie dobrze mogli mu to zdradzić bogowie! Już teraz tracimy komunikację lokalną! Za każdym razem, kiedy wyłączamy wieżę, można być pewnym, że z czystej złośliwości wyśle tam dyliżans! Nie ma podłości, do jakiej ten człowiek się nie zniży! Zamienił Urząd Pocztowy w… w widowisko!
— Wcześniej czy później każdy cyrk wyjeżdża z miasta — mruknął Gilt.
— Ale on się z nas śmieje! — nie ustępował Stowley. — Jeśli Pień znów będzie miał awarię, wcale się nie zdziwię, jeśli ten człowiek wyśle dyliżans do Genoi.
— Droga zajmie tygodnie…
— Tak, ale przesyłki są tańsze i docierają do celu. Tak właśnie powie. I to powie głośno. Musimy coś zrobić, Reacher!
— Co byś zasugerował?
— Może jednak wyłożymy trochę pieniędzy na porządną konserwację?
— Nie możecie — zabrzmiał nowy głos. — Nie macie ludzi.
Wszyscy obrócili głowy w stronę człowieka na samym końcu stołu. Miał marynarkę narzuconą na kombinezon roboczy, a obok siebie położył na stole bardzo pognieciony cylinder. Nazywał się Pony i był głównym mechanikiem Wielkiego Pnia. Trafił tu w początkach firmy, ale trzymał się jej, bo w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat, z rwaniem w kciukach, chorą żoną i bólami w krzyżu, człowiek dwa razy sobie przemyśli różne dumne gesty w rodzaju wyjścia i trzaśnięcia drzwiami. Pierwszy raz zobaczył sekary trzy lata temu, kiedy powstała pierwsza firma, ale był człowiekiem metodycznym, a mechanika to mechanika.