Выбрать главу

Gilt pstryknął palcami.

— Do licha, George, przekonałeś mnie! Powiem radzie, że cię popieram, i niech ich demony porwą!

— No, to bardzo miło z pańskiej strony, panie Gilt — zapewnił oszołomiony Pony. — Ale to i tak tylko łatanie dziur. Jeśli nie zabierzemy się do poważnej przebudowy, tylko szykujemy grunt pod większe problemy w przyszłości…

— Za rok mniej więcej, George, będziesz mógł nam przedstawić dowolne plany! — zapewnił Gilt serdecznie. — Twoje umiejętności i pomysłowość będą ratunkiem dla naszej firmy! A teraz… wiem, że jesteś człowiekiem zapracowanym i nie powinienem cię zatrzymywać. Proszę więc, ruszaj i dokonuj cudów ekonomii, George!

Pan Pony wyszedł chwiejnie, dumny, ogłupiały i pełen lęku.

— Stary dureń — mruknął Gilt.

Schylił się i otworzył dolną szufladę biurka. Wyjął z niej potrzask na niedźwiedzie, który zastawił z pewnym wysiłkiem, a potem stanął plecami do niego, na środku podłogi.

— Igorze! — zawołał.

— Tak, jafnie panie — odezwał się za nim Igor. Rozległ się trzask. — To chyba pańfkie, fir — dodał i wręczył Giltowi potrzask.

Gilt spojrzał w dół — nogi sługi wydawały się niedraśnięte.

— Jak ci się…? — zaczął.

— Och, my, Igory, częfto trafiamy do pańftwa o badawczych umyfłach — odparł posępnie Igor. — Jeden z moich dżentelmenów czafem ftawał odwrócony plecami do jamy z kolcami. Ależ chichotalifmy…

— I co się stało?

— Któregof dnia zapomniał i wpadł do niej. To dopiero było fmiechu, fir…

Gilt zaśmiał się także i wrócił do biurka. Lubił tego rodzaju żarty.

— Czy powiedziałbyś, Igorze, że jestem szalony? — zapytał.

Igory nie powinny okłamywać swoich pracodawców. Jest to ważny punkt Kodeksu Igorów. Igor szukał więc ucieczki w ścisłej lingwistycznej prawdomówności.

— Nie fądzę, jafnie panie, bym mógł powiedzieć cof takiego.

— Muszę być szalony, Igorze. Albo ja, albo wszyscy inni — stwierdził Gilt. — Przecież pokazuję im, co robię, pokazuję, jak są znaczone karty, mówię, kim jestem… a oni tylko poszturchują się porozumiewawczo, szczerzą do siebie i każdy myśli, jakim to jest świetnym gościem, że robi ze mną interesy. Rzucają dobre pieniądze do fałszywych. Uważają się za sprytnych, a jednak idą na rzeź jak owieczki. Jak ja lubię widzieć ich twarze, kiedy sądzą, że są przebiegli…

— Iftotnie, fir — zgodził się Igor.

Zastanawiał się, czy ta posada w nowym szpitalu nadal jest wolna. Jego kuzyn Igor już się tam zatrudnił i opowiadał, że jest cudownie. Czasami trzeba pracować całą noc! Dostaje się biały fartuch, tyle gumowych rękawiczek, ile tylko zdoła się zjeść, a przede wszystkim ma się facunek.

— To takie… oczywiste — ciągnął Gilt. — Robi się pieniądze, kiedy się załamuje, robi się pieniądze, kiedy się go odbudowuje, można nawet trochę zarobić na prowadzeniu go, a potem sprzedaje się go samemu sobie, kiedy już padnie. Same dzierżawy warte są fortunę. Daj Alfonsowi jego orzeszki, dobrze?

— Dwanaście i pół procent! Dwanaście i pół procent! — zawołała kakadu, przechodząc w podnieceniu z końca na koniec drążka.

— Oczywifcie, jafnie panie.

Igor wyjął z kieszeni torebkę i zbliżył się ostrożnie. Alfons miał dziób jak para nożyc.

A może spróbować pracy weterynaryjnej, jak mój drugi kuzyn Igor, myślał Igor. To solidna, tradycyjna dziedzina. Szkoda, że wybuchło takie zamieszanie, kiedy chomik wyłamał pręty z kołowrotka i zanim wyfrunął przez okno, odgryzł właścicielowi nogę, ale to właśnie jest Poftęp. Najważniejsze to wynieść się, zanim nadciągnie tłum. A kiedy szef zaczyna opowiadać powietrzu, jaki jest sprytny, nadeszła właściwa pora.

— Nadzieja jest przekleństwem ludzkości, Igorze — stwierdził Gilt i splótł dłonie na karku.

— To możliwe, fir — zgodził się Igor, próbując unikać strasznego zakrzywionego dzioba.

— Tygrys nie ma nadziei, że dogoni ofiarę, ani antylopa, że uda się wymknąć pazurom. One biegną, Igorze. Tylko bieg ma znaczenie. Wiedzą, że muszą biec, nic więcej. A teraz i ja muszę pobiec do tych przemiłych ludzi z „Pulsu”, żeby im opowiedzieć o naszej nowej, jasnej przyszłości. Sprowadź powóz, dobrze?

— Naturalnie, jafnie panie. Jefli zechce pan wybaczyć, pójdę też dobrać naftępny palec.

Chyba jednak ruszę z powrotem w góry, postanowił. Tam przynajmniej potwory mają dość przyzwoitości, by wyglądać potwornie.

* * *

Noc jaśniała w blasku flar wokół ruin Urzędu Pocztowego. Golemom nie były potrzebne, ale mierniczym owszem. Moist dostał dobre ceny. W końcu bogowie przemówili. I firmie na pewno nie zaszkodzi, jeśli będzie kojarzona z tym feniksem wśród budynków.

W tym fragmencie, który wciąż stał, podparty i osłonięty plandekami, Urząd Pocztowy pracował przez całą noc — to znaczy pracowali ludzie, którzy byli Urzędem Pocztowym. Prawdę mówiąc, nie mieli aż tyle do zrobienia, żeby wystarczyło dla każdego, ale i tak przyszli, żeby to zrobić. Taka to była noc. Trzeba było tam być, żeby później opowiadać: „…i byłem tam, tej właśnie nocy…”.

Moist wiedział, że powinien się przespać, ale on też musiał tam być, przytomny i roziskrzony. To było… niewiarygodne. Słuchali go, pracowali dla niego, krzątali się przy nim, jakby był prawdziwym przywódcą, a nie jakimś kanciarzem i oszustem.

Były też listy. Och, one sprawiały ból! Nadawano ich coraz więcej, adresowanych właśnie do niego. Nowiny obiegły już miasto. Pisali o tym nawet w azecie! Tego człowieka słuchali bogowie!

…doręczamy nawet samym bogom…

Miał złoty strój i nosił czapkę ze skrzydłami. Dlatego z oszusta zrobili posłańca bogów i na jego nadpalone biurko zrzucali swoje nadzieje i lęki… owszem, zapisane z błędami interpunkcji, rozmazanym ołówkiem albo darmowym atramentem Urzędu Pocztowego, który rozpryskiwał się na papierze od pospiesznego pisania.

— Uważają, że jesteś aniołem — wyjaśniła panna Dearheart, która siedziała po drugiej stronie biurka i pomagała mu sortować te żałosne petycje.

Mniej więcej co pół godziny pan Pompa przynosił ich więcej.

— Ale nie jestem — burknął Moist.

— Przemawiasz do bogów, a bogowie słuchają. — Panna Dearheart uśmiechnęła się szeroko. — Powiedzieli ci, gdzie jest ukryty skarb. To jest porządna religia… A tak przy okazji, skąd wiedziałeś, że są tam pieniądze?

— Nie wierzysz w żadnych bogów?

— Nie, oczywiście. Nie, kiedy chodzą po tej ziemi tacy jak Reacher Gilt. Jesteśmy tylko my. A pieniądze…?

— Nie mogę powiedzieć.

— Czytałeś te listy? — spytała panna Dearheart. — Chore dzieci, konające żony…

— Niektórzy chcą tylko gotówki — oświadczył pospiesznie Moist, jakby to w czymś pomagało.

— A czyja to wina, Sprytku? Jesteś człowiekiem, który potrafi naciągnąć bogów na masę forsy!

— Więc co powinienem zrobić z tymi… modlitwami? — spytał Moist.

— Doręczyć je, oczywiście. Musisz. Jesteś posłańcem bogów. A one mają znaczki. Niektóre są całkiem oklejone znaczkami! To twoja praca. Zanieś je do świątyń. Obiecałeś, że to zrobisz.

— Nigdy nie obiecywałem, że…

— Obiecałeś, kiedy sprzedałeś im znaczki!

Uderzyła tym zdaniem jak pięścią — Moist o mało nie spadł z krzesła.

— I da im to nadzieję — dokończyła już spokojniej.

— Fałszywą nadzieję. — Moist starał się wyprostować.

— Może tym razem nie… Na tym polega nadzieja. — Wzięła do ręki pogięte resztki obejmy z ramienia Anghammarada. — On niósł tę wiadomość poprzez cały Czas. Myślisz, że tobie jest ciężko?