Выбрать главу

— Chcą dostać z powrotem te koperty? Po co?

— Bo były użyte, sir.

— I przez to są wartościowe?

— Nie jestem pewien, w jaki sposób, sir. To tak jak mówiłem, sir. Wydaje mi się, że niektórzy ludzie nie wierzą, że to prawdziwe znaczki, dopóki nie wykonały tej pracy, dla której zostały wymyślone, sir. Pamięta pan ten pierwszy wydruk pensowych znaczków, które musieliśmy rozcinać nożyczkami? Koperta z takim znaczkiem warta jest dla kolekcjonera dwa dolary.

— Dwieście razy więcej niż znaczek?

— Tak to już jest — stwierdził Stanley. Oczy mu błyszczały. — Ludzie wysyłają listy do siebie, żeby je oznaczyć, znaczy ostemplować, sir. Żeby były użyte.

— Mam w kieszeni parę używanych chusteczek — odparł zdziwiony Moist. — Myślisz, że ludzie zechcą je kupić za dwieście razy więcej, niż kosztowały?

— Nie, sir — uznał Stanley.

— Więc dlaczego…?

— Ludzie się bardzo interesują, sir. I pomyślałem, że moglibyśmy zrobić cały zestaw znaczków dla wielkich gildii, sir. Wszyscy kolekcjonerzy będą o nie walczyć, sir. Jak pan myśli?

— To bardzo sprytny pomysł, Stanley. Ten dla Gildii Szwaczek będzie chyba musiał być sprzedawany w gładkiej brązowej kopercie, co? Cha, cha!

Tym razem Stanley wyglądał na zdziwionego.

— Przepraszam, sir?

Moist odkaszlnął.

— Nie, nic. No, widzę, że szybko się uczysz, Stanley.

Przynajmniej niektórych rzeczy…

— No… Tak, sir. Eee… Nie chcę wysuwać się przed wszystkich, sir…

— Ależ wysuwaj się, Stanley, wysuwaj… — zachęcił serdecznie Moist.

Stanley wyjął z kieszeni małą tekturową okładkę i rozłożył ją delikatnie przed Moistem.

— Trochę pomagał mi pan Spools — powiedział. — Ale większość zrobiłem sam.

To był znaczek. Miał żółtawo-zielony kolor. Ukazywał — Moist spojrzał uważnie — pole kapusty z kilkoma budynkami na horyzoncie.

Powąchał. Znaczek pachniał kapustą.

No tak…

— Drukowany kapuścianym tuszem i z warstwą kleju produkowanego z brokułów, sir — oświadczył z dumą Stanley. — Hołd dla przemysłu kapuścianego równin Sto, sir. Myślę, że to dobry pomysł, sir. Kapusta jest taka popularna, sir. Tyle rzeczy można z niej zrobić!

— No, widzę, że…

— Jest zupa kapuśniak, piwo z kapusty, kapuściany deser, kapuściane ciasto, krem kapuściany…

— Tak, Stanley, chyba trafiłeś…

— …kiszona kapusta, galaretka z kapusty, sałatka z kapusty, zasmażana kapusta…

— Tak, ale czy można…

— …potrawka z kapusty, kapuściana niespodzianka, kiełbaski…

— Kiełbaski?

— Faszerowane kapustą, sir. Z kapusty można zrobić właściwie wszystko, sir. Są też…

— …kapuściane znaczki — dokończył Moist. — Po pięćdziesiąt pensów, jak widzę. Skrywasz nieznane głębie, Stanley.

— Wszystko zawdzięczam panu, panie Lipwig! — wybuchnął Stanley. — Zostawiłem za sobą te dziecinne zabawy ze szpilkami, sir! Otworzył się przede mną świat znaczków, który może młodego człowieka wiele nauczyć na temat historii i geografii, a także jest zdrowym, interesującym, wciągającym i ogólnie wartościowym hobby i oferuje mu zajęcie na całe życie…

— Tak, tak, dziękuję! — wtrącił Moist.

— …i wrzucam do puli trzydzieści dolarów, sir. Wszystkie moje oszczędności. Żeby pokazać, jak pana wspieramy, sir.

Moist zrozumiał wszystkie słowa, ale musiał poczekać, aż nabiorą sensu.

— Do puli? — zapytał w końcu. — Znaczy, jak przy zakładach?

— Tak, sir. To poważne zakłady — odparł Stanley. — O wyścig pana i sekarów do Genoi. Ludzie uważają, że to zabawne, sir. Ale wielu bukmacherów proponuje zakłady, sir, więc pan Groat organizuje to u nas, sir. Chociaż uważa, że szanse nie są najlepsze.

— Mnie też tak się wydaje — przyznał słabym głosem Moist. — Nikt przy zdrowych zmysłach nie…

— Powiedział, że wygramy tylko dolara na każde osiem, jakie postawimy, sir, ale uznaliśmy…

Moist wyprostował się gwałtownie.

— Stawka osiem do jednego?! — zawołał. — Bukmacherzy uważają, że wygram? Ile wszyscy postawiliście?

— No… Jakieś tysiąc dwieście dolarów przy ostatnim przeliczeniu, sir.

Od krzyku Moista von Lipwiga nawet gołębie poderwały się z dachu.

— Sprowadź mi tu zaraz pana Groata!

* * *

To było straszne, zobaczyć wyraz przebiegłości na twarzy pana Groata. Staruszek puknął się w bok nosa.

— Pan jest człowiekiem, który wyrwał pieniądze od bandy bogów, sir — powiedział z radosnym uśmiechem.

— No tak — przyznał zrozpaczony Moist. — Ale przypuśćmy, że… że to była tylko sztuczka…

— Znakomita sztuczka, sir — zachichotał Groat. — Naprawdę znakomita. Ktoś, kto potrafi zrobić taką sztuczkę, że wyciągnie od bogów pieniądze, moim zdaniem jest zdolny do wszystkiego.

— Panie Groat, dyliżans w żaden sposób nie dostanie się do Genoi szybciej niż przekaz sekarowy. To dwa tysiące mil!

— No tak, rozumiem, że musi pan tak mówić, sir. Ściany mają uszy, sir. Trzeba pilnować tajemnic, sir. Ale wszyscy pogadaliśmy i uznaliśmy, że był pan dla nas dobry, sir. I że naprawdę pan wierzy w Urząd Pocztowy. No więc uznaliśmy, że pora włożyć pieniądze tam, gdzie się gada, sir! — oświadczył Groat, a w jego głosie zabrzmiała nuta wyzwania.

Moist raz czy dwa otworzył usta.

— Chodzi panu o to, że dość gadania i trzeba płacić?

— To pan zna różne sztuczki, sir! Jak pan sprytnie wszedł do redakcji azety i powiedział: Będziemy się ścigać! Reacher Gilt wpadł prosto w pańską pułapkę, sir!

Szkło w brylant, pomyślał Moist. I westchnął.

— No dobrze, panie Groat. Dziękuję panu. Osiem do jednego, tak?

— Mieliśmy szczęście, żeby tyle dostać, sir. Stawki skoczyły na dziesięć do jednego, a potem zamknęli obstawianie, sir. Teraz przyjmują tylko zakłady, w jaki sposób pan wygra, sir.

Moist się ożywił.

— Jakieś dobre pomysły?

— Mamy dolarową stawkę na „zrzucając ogień z niebios”, sir. A może coś mi pan podpowie?

— Proszę iść i zabrać się do pracy, panie Groat — odparł surowo Moist.

— Tak, sir, oczywiście, sir, przepraszam, że pytałem, sir — odparł Groat i wyniósł się z gabinetu.

Moist ukrył twarz w dłoniach.

Ciekawe, czy tak samo przeżywają to wspinacze, pomyślał. Człowiek wspina się na wyższe i wyższe góry, i wie, że pewnego dnia któraś z nich okaże się zbyt stroma. Ale nie rezygnuje, bo tak przyjemnie oddycha się powietrzem ze szczytów. Chociaż wie, że zginie, spadając…

* * *

Jak ludzie mogą być tacy głupi? Jakby trzymali się swej ignorancji, bo znajomo pachnie. Reacher Gilt westchnął.

Miał biura w wieży na Tumpie. Niezbyt je lubił, bo cała konstrukcja dygotała w rytm pracy semaforów, ale było to konieczne dla wizerunku. W dodatku dawało niezrównany widok na miasto. No i sama lokalizacja warta była tyle, ile zapłacili za cały Pień.

— Trzeba prawie dwóch miesięcy, by dostać się dyliżansem do Genoi — oświadczył, spoglądając ponad dachami na pałac. — Zgadzam się, że może ściąć trochę ten czas. Sekary potrzebują kilku godzin. Co was niepokoi?

— Jaką prowadzi grę? — spytał Greenyham. Pozostali członkowie rady siedzieli wokół stołu i mieli zmartwione miny.

— Nie wiem — wyznał Gilt. — I nie obchodzi mnie to.