Выбрать главу

— Nie słyszałeś nigdy o uczeniu się chodzenia przed bieganiem?

— Tak, w teorii.

— Chcę uniknąć wszelkich niejasności — rzekła panna Dearheart. — Jutro wieczorem… to ten dzień po dzisiejszym… zamierzasz wysłać powóz… to takie pudło na kołach, ciągnięte przez konie, które na dobrej drodze mogą osiągnąć czternaście mil na godzinę… do wyścigu z Wielkim Pniem… to wszystkie te wieże semaforowe, które mogą przesyłać wiadomości z prędkością setek mil na godzinę… aż do Genoi… to takie miasto, które leży bardzo daleko stąd?

— Tak.

— I nie masz żadnego cudownego planu?

— Nie.

— I dlaczego mi o tym mówisz?

— Ponieważ w tym mieście, w tej chwili, jesteś jedyną osobą, która skłonna byłaby uwierzyć, że nie mam planu — wyjaśnił Moist. — Powiedziałem panu Groatowi, który tylko stuknął się w bok nosa, czego, nawiasem mówiąc, naprawdę wolałabyś nie oglądać. I powiedział: „Oczywiście, że pan nie ma, sir. Nie pan! Ho, ho, ho!”.

— I miałeś tylko nadzieję, że coś się pojawi? A skąd w ogóle pomysł, że by mogło?

— Zawsze się pojawiało. Jedyny sposób, żeby coś się pojawiło, kiedy jest potrzebne, to potrzebować, by się pojawiło.

— A ja powinnam ci pomóc? Jak?

— Twój ojciec zbudował Pień!

— Tak, ale nie ja — odparła. — Nigdy nie byłam na górze w wieży. Nie znam żadnych sekretów, tyle tylko, że Pień zawsze jest na krawędzi katastrofy. A to wiedzą wszyscy.

— Ludzie, których nie stać na przegraną, stawiają na mnie pieniądze! A im bardziej ich przekonuję, że nie powinni, tym stawiają więcej!

— Nie wydaje ci się, że to trochę niemądre z ich strony? — zapytała słodko.

Moist zabębnił palcami o blat.

— No dobrze — rzekł. — Wymyśliłem jeszcze jeden dobry powód, dlaczego możesz mi pomóc. To dość skomplikowane, więc opowiem ci tylko wtedy, kiedy obiecasz, że będziesz siedzieć spokojnie, nie wykonując gwałtownych ruchów.

— Dlaczego? Sądzisz, że będę niespokojna?

— Tak. Myślę, że za kilka sekund spróbujesz mnie zabić. Wolałbym, żebyś obiecała, że tego nie zrobisz.

Wzruszyła ramionami.

— To powinno być ciekawe.

— Obiecujesz? — upewnił się Moist.

— Dobrze. Mam nadzieję, że to ekscytująca historia. — Panna Dearheart strzepnęła popiół z papierosa. — Mów.

Moist odetchnął kilka razy. To było to… Koniec. Jeśli człowiek wciąż zmienia sposób, w jaki ludzie widzą świat, w rezultacie zmienia też sposób, w jaki on sam widzi siebie.

— Ja jestem tym człowiekiem, przez którego straciłaś pracę w banku. To ja podrobiłem czeki.

Panna Dearheart nie zmieniła wyrazu twarzy. Zmrużyła tylko oczy. Potem wydmuchnęła smugę dymu.

— Naprawdę obiecałam, tak? — spytała.

— Tak. Przykro mi.

— Czy miałam skrzyżowane palce?

— Nie. Patrzyłem.

— Hm… — W zadumie przyjrzała się rozżarzonemu czubkowi papierosa. — No dobrze. Lepiej opowiedz mi całą resztę.

Opowiedział jej całą resztę. Wszystko. Dosyć spodobał jej się ten fragment, kiedy go wieszali, i kazała to sobie powtórzyć. Wokół nich działo się miasto. Między nimi napełniała się popiołem popielniczka.

— Nie rozumiem tego fragmentu, w którym oddajesz wszystkie skradzione pieniądze na odbudowę Urzędu Pocztowego. Czemu tak zrobiłeś?

— Dla mnie samego to niezbyt jasne.

— Przecież jesteś najwyraźniej egoistycznym draniem o kręgosłupie moralnym… eee…

— Szczura — podpowiedział Moist.

— …szczura, dziękuję… Ale nagle stajesz się ulubieńcem wielkich religii, zbawcą Urzędu Pocztowego, oficjalnym graczem na nosie osobnikom bogatym i potężnym, bohaterskim jeźdźcem i ogólnie wspaniałą istotą ludzką, no i oczywiście uratowałeś z pożaru kota. Dwóch ludzi także, ale wszyscy wiedzą, że kot jest najważniejszy. Kogo pan próbuje oszukać, panie Lipwig?

— Samego siebie, przypuszczam. Popadłem w dobre uczynki. Powtarzam sobie, że w każdej chwili mogę z tym zerwać, ale to nieprawda. Wiem jednak, że gdybym nie mógł z tym zerwać w każdej chwili, przestałbym to robić. Eee… Jest jeszcze jeden powód.

— Tak…?

— Nie jestem Reacherem Giltem. To dosyć istotne. Niektórzy mogliby powiedzieć, że nie ma między nami specjalnej różnicy, ale ja patrzę na to ze swojego punktu widzenia i różnica jest. To jak golem, który nie jest młotkiem. Proszę… Jak mogę pokonać Wielki Pień?

Panna Dearheart patrzyła na niego tak długo, aż poczuł się bardzo zakłopotany. Potem odezwała się zamyślona:

— Jak dobrze zna pan Urząd Pocztowy, panie Lipwig? To znaczy budynek?

— Widziałem większą jego część, zanim spłonął.

— Ale nigdy nie byłeś na dachu?

— Nie. Nie mogłem znaleźć przejścia. Górne piętra były zablokowane listami, kiedy… próbowałem…

Głos Moista ucichł.

Panna Dearheart zgasiła papierosa.

— Niech pan tam dzisiaj pójdzie, panie Lipwig. Niech pan znajdzie się trochę bliżej nieba. A potem niech pan uklęknie i się pomodli. Wie pan, jak trzeba się modlić, prawda? Trzeba złożyć ręce… i mieć nadzieję.

* * *

Moist przetrwał jakoś resztę dnia. Miał do załatwienia poczmistrzowskie sprawy — pana Spoolsa do porozmawiania, murarzy do pokrzyczenia, nieustające sprzątanie do dopilnowania i nowy personel do zatrudnienia. Chociaż w przypadku personelu głównie ratyfikował decyzje pana Groata i panny Maccalariat, ale oni wiedzieli, co robią. Moist był potrzebny, by czasem podejmować decyzje w rodzaju:

— Czy chwytamy w ramiona różnie? — zapytała panna Maccalariat, stając przed jego biurkiem.

Nastąpiła ciężarna chwila ciszy. Urodziła kolejne krótkie chwile, każda bardziej krępująca od rodzicielki.

— O ile wiem, to nie — zdołał wykrztusić Moist. — A czemu pani pyta?

— Ta młoda dama chciałaby wiedzieć. Bo w Pniu tak robią.

— Aha… Przypuszczam, że chodzi jej o różnorodność przyjmowaną z otwartymi ramionami — stwierdził Moist, przypominając sobie mowę Gilta z „Pulsu”. — Ale nie robimy tego u nas, ponieważ nie wiemy, co to znaczy. Zatrudnimy każdego, kto umie czytać i pisać, i dosięgnie do skrzynki na listy, panno Maccalariat. Przyjąłbym wampiry, o ile należałyby do Ligi Wstrzemięźliwości, trolle, o ile wycierałyby nogi, a jeśli są w mieście jakieś wilkołaki, chętnie zatrudniłbym listonoszy, którzy potrafią się odgryźć. Każdego, kto może wykonywać tę pracę, panno Maccalariat. Nasza praca to dostarczanie poczty. Rankiem, w południe i wieczorem… doręczamy. Czy coś jeszcze?

Teraz zauważył błysk w jej oku.

— Nie mam żadnych problemów z tymi, którzy przyznają się, kim są, panie Lipwig, ale muszę zaprotestować w kwestii krasnoludów. Pan Groat ich przyjmuje.

— Świetni pracownicy, panno Maccalariat. Szanują słowo pisane. No i ciężko pracują.

— Ale nie mówią, jakiej są… czy są krasnoludzimi damami, czy dżentelmenami, panie Lipwig.

— Ach… — Moist poczuł, że serce w nim zamiera. — Znowu chodzi o wygódki?

— Czuję, że na mnie spada odpowiedzialność za moralny rozwój młodych osób pod moją opieką — oświadczyła surowo panna Maccalariat. — Pan się uśmiecha, poczmistrzu, ale nie pozwolę robić z siebie żarcików.

— Pani troska dobrze o pani świadczy, panno Maccalariat — zapewnił Moist. — Zwrócimy na to szczególną uwagę w projekcie nowego budynku. Przekażę architektowi, że ma się z panią konsultować na każdym etapie.