Выбрать главу

— Tylko ta wiadomość na dzisiejszy wyścig, nadrektorze!

— A tak, wiadomość… Co powinienem zrobić, panie Stibbons? Słyszałem, że ludzie wysoko obstawiają Urząd Pocztowy.

— Tak, nadrektorze. Twierdzą, że bogowie są po stronie pana Lipwiga.

— A bogowie robią zakłady? — zapytał Ridcully, obserwując z satysfakcją, jak kula materializuje się po drugiej stronie zapomnianej kanapki z szynką.

— Nie wydaje mi się, nadrektorze. On w żaden sposób nie może wygrać.

— To jest ten chłopak, który uratował kota?

— Właśnie on, nadrektorze. Rzeczywiście.

— Zuch. A co sądzimy o Wielkim Pniu? Banda liczykrupów, jak słyszałem. Zabijali ludzi na tych swoich wieżach. Gość w pubie mówił mi, że duchy martwych sygnalistów prześladują Pień. Spróbuję uderzyć różową.

— Tak, słyszałem o tym, nadrektorze. Uważam, że to taka miejska legenda.

— Wędrują z jednego końca Pnia na drugi, tak mówił. Zresztą to całkiem niezły sposób na spędzenie wieczności. W górach trafiają się naprawdę wspaniałe widoki. — Nadrektor zamilkł nagle, a jego wielkie oblicze wykrzywiło się w namyśle. — „Wielki Przewodnik po Rozmaitych Wymiarach” Haruspeksa — powiedział w końcu.

— Słucham, nadrektorze?

— To ta wiadomość — wyjaśnił Ridcully. — Nikt nie mówił, że to ma być list, prawda? — Machnął ręką nad końcem kija, na którym wyrosła świeża warstwa kredowego proszku. — Dajcie im po jednym egzemplarzu nowego wydania. Mają dotrzeć do naszego człowieka w Genoi… jak mu było, jak mu… takie zabawne imię… pokażemy, że stara Alma Pater o nim nie zapomniała.

— Krętacz Collabone, sir. Studiuje komunikację mięczaków w polu magicznym o niskim natężeniu. Do licencjatu z thaumaturgii.

— Wielcy bogowie… A one się komunikują?

— Najwyraźniej tak, nadrektorze, choć do tej pory nie chcą z nim rozmawiać.

— A dlaczego tam go wysłaliśmy?

— Krętacza H. Collabone’a, nadrektorze? Nie pamięta pan? Z tym potwornie cuchnącym oddechem?

— Ach, chodzi o Smoczy Dech Collabone’a?! — zawołał Ridcully, gdy pamięć podsunęła mu obraz. — Tego, który potrafił wydmuchać dziurę w srebrnej tacy?

— Tak, nadrektorze — potwierdził Myślak. Mustrum Ridcully zawsze lubił triangulować nowe informacje z kilku pozycji. — Powiedział pan, że na bagnach i tak nikt nie zauważy. Jeśli pan pamięta, pozwoliliśmy mu zabrać nieduży omniskop.

— Naprawdę? Bardzo byliśmy przewidujący. Niech pan go zaraz wezwie i powie, o co chodzi.

— Tak, nadrektorze. Może jednak zaczekam kilka godzin, ponieważ w Genoi trwa teraz noc.

— To tylko im tak się wydaje — stwierdził Ridcully i znowu wycelował. — Proszę załatwić to od razu.

* * *

Ogień z niebios…

Wszyscy wiedzieli, że gdy wiadomości przelatują wzdłuż Pnia, górne części wież się kołyszą. Kiedyś ktoś pewnie spróbuje temu zaradzić. A wszyscy starzy sygnaliści wiedzą, że jeśli korbowód obsługujący przesłony w linii wychodzącej zostanie pchnięty w grę, by je otworzyć, a w tym samym mgnieniu oka korbowód na linii wchodzącej będzie ściągnięty w dół, żeby zamknąć przesłony z drugiej strony wieży, to wieża się zakołysze. Została popchnięta z jednej strony i pociągnięta z drugiej, co może mieć mniej więcej taki skutek jak idąca marszowym krokiem kolumna żołnierzy dla starego mostu. Nie był to poważny problem, chyba że coś takiego nastąpi znowu i znowu, aż kołysanie wzrośnie do niebezpiecznego poziomu. Ale jak często coś takiego może się zdarzyć?

Za każdym razem, kiedy dotrze do wieży Dzięcioł. Właśnie tak. Był jak choroba, która atakuje tylko słabych i niesprawnych. Nie zadziałałby w dawnym Pniu, ponieważ w dawnym Pniu pracowało dość wieżowych kapitanów, którzy wyłączyliby wszystko natychmiast i zdjęli z bębna groźny przekaz. Byliby pewni, że ich działanie ocenią przełożeni, którzy wiedzą, jak pracują wieże, i którzy sami zrobiliby to samo.

Dzięcioł byłby skuteczny wobec nowego Pnia, ponieważ za mało zostało takich kapitanów. Człowiek miał robić, co mu każą, bo inaczej mu nie płacili, a jeśli coś się psuło, to już nie jego problem. To błąd tego idioty, który w ogóle przyjął taką wiadomość do wysłania. Nikt się człowiekiem nie przejmował, a wszyscy w zarządzie byli idiotami. Zarząd ogłosił nawet konkurs na Pracownika Miesiąca, żeby pokazać, jak bardzo dba o personel. Co tylko dowodzi, jak bardzo ów personel lekceważy.

A dzisiaj kazali przerzucać kod jak najszybciej i człowiek przecież nie chciał być tym, którego oskarżą o spowalnianie systemu, więc tylko wpatrywał się w następną wieżę, aż oczy zachodziły mu łzami, i walił w klawisze tak szybko, jakby stepował na gorących kamieniach.

Wieże padały jedna po drugiej. Niektóre płonęły, kiedy skrzynki przesłon wyrywały się z mocowań i rozbijały na dachach kabin, rozpryskując płonący olej. Nie dało się walczyć z ogniem w drewnianym pudle sześćdziesiąt stóp nad ziemią, więc człowiek zsuwał się tylko po linie samobójców i uciekał na bezpieczną odległość, by przyglądać się przedstawieniu.

Czternaście wież stanęło w płomieniach, zanim ktokolwiek zdjął ręce z klawiatury. A potem co? Człowiek miał instrukcje. Dopóki ta wiadomość nie zostanie przekazana, na Pniu miało nie być żadnych, powtarzam: żadnych innych. Co mógł teraz zrobić?

Moist się zbudził; Wielki Pień płonął w jego myślach.

Dymiące Gnu chciało go rozbić i pozbierać szczątki. Rozumiał ich. Ale to nie mogło się udać. Gdzieś na linii znajdzie się choć jeden niewygodny mechanik, który zaryzykuje posadę, by wysłać przodem wiadomość: to zabójca, przekazujcie powoli. I to będzie koniec. Pewnie, trasa do Genoi zajmie może dzień czy dwa, ale przecież mają na to całe tygodnie. A ktoś inny okaże się dość sprytny, by porównać wiadomość z tym, co nadała pierwsza wieża. Gilt wywinie się z tego… nie, Gilt wyjdzie z tego jak burza. Wiadomość była sfałszowana, powie i będzie miał rację. Trzeba znaleźć inne rozwiązanie.

Ale Gnu wpadło na dobry pomysł. Rozwiązaniem jest zmiana wiadomości, jeśli tylko zrobi to, jak należy…

Moist otworzył oczy. Zasnął na biurku, a ktoś wsunął mu poduszkę pod głowę.

Kiedy ostatnio spał w porządnym łóżku? A tak, tej nocy, kiedy złapał go pan Pompa. Spędził parę godzin na materacu, który się nie poruszał i nie był wypchany kamieniami. Rozkosz…

Ostatnie dni życia przebiegły mu przed oczami. Jęknął.

— Dzień Dobry, Panie Lipvig — odezwał się z kąta pan Pompa. — Pańska Brzytwa Jest Wyostrzona, Woda Gorąca, A Jestem Pewien, Że Herbata Zaraz Tu Dotrze.

— Która godzina?

— Południe, Panie Lipvig. Wrócił Pan Dopiero O Świcie — dodał golem z lekkim wyrzutem.

Moist znów jęknął. Sześć godzin do startu. A potem tyle gołębi wróci do rodzinnych gniazd, że będzie to przypominać zaćmienie słońca.

— Panuje Ogólne Podniecenie — powiedział golem, gdy Moist zaczął się golić. — Ustalono, Że Linia Startowa Znajdzie Się Na Placu Sator.

Moist patrzył na swoje odbicie, prawie nie słuchając. Zawsze, odruchowo podnosił stawkę. Po co obiecywać, że zrobi się, co jest możliwe? Każdy może zrobić to, co jest możliwe. Trzeba obiecać, że dokona się niemożliwego, ponieważ czasem niemożliwe staje się możliwe, jeśli tylko znajdzie się właściwy sposób. A gdyby nawet nie, to przynajmniej często udaje się poszerzyć granice możliwości. A jeśli się przegra… No cóż, to przecież było niemożliwe.